Wspomnienia

Na tej stronie znajdą Państwo autentyczne relacje i wspomnienia mieszkańców Dąbia oraz ludzi, których los splótł się z tym miejscem w rozmaitych okolicznościach. Teksty pochodzą z różnych lat. Ten dział czeka na wspomnienia każdego, kto zechce się nimi podzielić.


1) Eugeniusz Tora - "Kronika szkoły"
2) Jan Wydro - wspomnienia szkolne
3) Ślusarczyk, Zmarła, Płuciennik, Bartyzel - wspomnienia szkolne
4) ks. Józef Tischner - wspomnienia z czasów posługi w par. św. Kazimierza
5) Bronisław Greczka - wspomnienia rodzinne
6) Kazimierz Tratkiewicz - szkoła i najbliższa okolica
7) Zygmunt Hajduga - o Dąbskim Klubie Sportowym
8) Adam Gryczyński - o szkole i dzieciństwie na Dąbiu
9) Ryszard Budziakowski - o Dąbskim Klubie Sportowym
10) Ryszard Budziakowski - "Tajemniczy Rumun" [film]
11) Ryszard Budziakowski - "Wielka burza w Krakowie 1 sierpnia 1929 r." [film]
12) Ryszard Budziakowski - "Cegielnia Gutmanna" [film]

1) "Kronika szkoły" wspomina P. Eugeniusz Tora

 
Są w starej Kronice Szkoły nr 39 luka - puste, białe karty w latach 1937-1945. Opierając się na wspomnieniach Pana Eugeniusza Tory, ucznia z lat 1935-1941, uzupełniamy tą część historii szkoły z lat przedwojennych, II wojny światowej i okupacji hitlerowskiej. Szkoła Podstawowa nr 39 im. Bartosza Głowackiego w Krakowie-Dąbiu przy ul. Jachowicza 5, była w latach 1935-1939 szkołą 7-klasową obejmując nauczaniem podstawowym dzieci i młodzież zamieszkałą na terenie ówczesnej XX dzielnicy Dąbie, osiedla Wieczysta i osiedla Beszcze.

Budynek szkoły był obiektem jednopiętrowym w kształcie otwartego prostokąta z długą zabudową główną i dwoma krótkimi przybudówkami bocznymi. Od strony południowej budynek główny posiadał dobudowane na wysokości I piętra rozległe dwa balkony wsparte na okrągłych filarach, na balkonach tych odbywały się w pogodne dni wiosenne i letnie zajęcia lekcyjne. Obszerne klasy szkolne usytuowane były na parterze i I piętrze po obu stronach długich korytarzy. W części krótszej tzw. wschodniej - usytuowana była jedna sala szkolna, szatnia i pomieszczenia sanitarne, a w krótszej części, zachodniej, znajdowały się pomieszczenia mieszkalne dyrektora szkoły. Kancelaria szkoły mieściła się przy istniejącym dawniej wejściu od strony wschodniej budynku.
 
Szkoła posiadała rozległy ogród, w którym rosły drzewa owocowe, sadzono tam również jarzyny, część prac ogrodowych wykonywali uczniowie szkoły w ramach zajęć praktycznych. Cały teren szkolny wraz z ogrodem otoczony był solidnym drewnianym parkanem. Duża umywalnia z wieloma kranami wodociągowymi znajdowała się na parterze, pośrodku korytarza. Szkoła posiadała oświetlenie elektryczne.

Zajęcia szkolne odbywały się na 2 zmiany. W latach 1935-1939 szkoła miała około 700 uczniów. Opracowany przez władze program nauczania był logiczny i wszechstronny, gwarantował uczniom zasób wiedzy ogólnej, niezbędnej w przyszłym życiu. W latach tych posiadaliśmy bardzo dobre podręczniki szkolne i wspaniałych, oddanych wychowawców - nauczycieli, którzy nie tylko nas uczyli, ale również wychowywali na uczciwych i prawych obywateli naszej ojczyzny.
 
Na szczególne uznanie zasługują: Stanisław Święch, Edward Karetta, ks. Jan Matyasik, Józef Długosz. W 1937 roku nasza szkoła została zradiofonizowana, głośniki radiowe zawieszono na wschodniej ścianie korytarza parterowego, a aparat radiowy dużej mocy znajdował się w pomieszczeniu dyrektorskim. Codziennie rano, o godzinie 8, rozpoczynaliśmy naukę porannym apelem na korytarzu parterowym, wysłuchiwaliśmy 10-minutowej porannej audycji szkolnej, potem śpiewano hymn "Wszystko, co nasze", apel kończono modlitwą i śpiewem. Zajęcia szkolne trwały z reguły, dla klas starszych od godziny 8 do 14 (6 lekcji 45-minutowych), dla klas niższych odpowiednio krócej.

W latach 1935-1939 obowiązywała następująca skala ocen:
1 - bardzo dobrze
2 - dobrze
3 - dostatecznie
4 - niedostatecznie

Najlepszą oceną było 1, najgorszą tzw. czwóra.

Szczególny nacisk kładziono na patriotyczne wychowanie młodzieży, jej umiłowanie odzyskanej, po 130 latach niewoli ojczyzny. Nadszedł pamiętny tragiczny rok 1939. Nasi wychowawcy intuicyjnie wyczuwali zbliżającą się katastrofę i przygotowywali nas do tej chwili. Zarządzono podstawowe szkolenie wojskowo-obronne. Nauczyciel Józef Długosz uczył nas musztry wojskowej, organizował szkolenie przeciwlotnicze i przeciwgazowe, szkolenie sanitarne w zakresie niesienia pierwszej pomocy osobom rannym i poszkodowanym. Wszędzie widać było oznaki zbliżającej się wojny, panowała wojenna atmosfera. W okresie wakacyjnym w naszej Szkole stacjonowała mobilizująca się jednostka wojskowa, po krótkim pobycie wyjechała na front. W tym czasie kopaliśmy w ogrodzie rowy przeciwlotnicze, a szyby w oknach szkoły oklejaliśmy paskami papieru, które miały chronić szyby od wybuchów eksplodujących bomb.

Nasza zasłużona kadra pedagogiczna podjęła się od razu niezwykle trudnego zadania kontynuowania edukacji młodzieży w nowych dramatycznych warunkach terroru i bezprawia. Postanowiono, że wbrew barbarzyńskim intencjom okupanta, młodzi Polacy będą nie tylko umieć czytać i pisać, oraz liczyć do stu, będą umieć i wiedzieć dużo, dużo więcej, kochać jeszcze bardziej swą Ojczyznę, by stanąć do walki o jej wolność i oddać za nią wartość najwyższą - swe życie. Organizowano tajne, pozaprogramowe nauczanie, była to bardzo niebezpieczna działalność konspiracyjna, wokół grasowali zakonspirowani konfidenci gestapo, który węszyli i donosili swym mocodawcom, w każdej chwili spowodować mogli najgorsze nieszczęście, więzienie, obóz i śmierć.
W 1940 roku powrócili byli uczniowie naszej szkoły, którzy rok wcześniej ją opuścili i rozpoczęli naukę w szkołach średnich. Rozpoczęli tylko, bo nauka ta została im brutalnie przerwana, musieli na rozkaz policji bezpieczeństwa w ciągu 5 minut opuścić swe nowe szkoły. Wrócili, by kontynuować edukację i ukończyć brakującą 7 klasę. Przybyli jak owa "powracająca fala" - była to bolesna, dramatyczna sprawa.
Nie wszyscy wojenni absolwenci naszej szkoły doczekali wolnej Polski - oddali swe młode życie na naszą Ojczyznę, zginęli za to, że byli Polakami, że walczyli o wolną Polskę. Polegli rażeni pociskami hitlerowskich oprawców w styczniu 1945 roku, u stup nadwiślańskiego wału, na 2 dni przed wyzwoleniem Krakowa. Swe młode kwitnące życie za naszą Ojczyznę oddali między innymi następujący wychowankowie naszej Szkoły:

Maria CZINCZARUG - 17 lat
Mieczysława KONDAS - 17 lat
Danuta BARAN - 18 lat
Zbigniew WLAZŁO - 16 lat
Bronisław TRYNKA - 17 lat
Maria TRYNKA - 19 lat
Waleria TRYNKA - 17 lat
Michalina JAKUBIG - 18 lat
Marian CZEPIEC - 18 lat
Alicja PODKANOWICZ - 17 lat
Karol TARNOPOLSKI - 19 lat

To tragiczna lista BOHATERÓW I MĘCZENNIKÓW naszej szkoły, którzy zginęli po to, abyśmy mogli żyć - takie jest bowiem odwieczne prawo. Niech pamięć o nich pozostanie na zawsze w naszych sercach i naszej pamięci, niech ich imiona i nazwiska wpisane zostaną złotymi zgłoskami historię naszej szkoły.

CZEŚĆ ICH PAMIĘCI!

Ofiara ich życia nie poszła na marne, dzisiaj możemy powtórzyć znowu pamiętne słowa "Z NASZEJ KRWI, TRUDU I ZNOJU - POLSKA POWSTAŁA, BY ŻYĆ" - to wielkie i święte słowa. Od wielu lat zadaję sobie nieustannie jedno pytanie - czy musieliśmy to wszystko przeżyć? Czy byliśmy na to skazani - jedna tylko odpowiedź ciśnie się na usta

SIC ASTRA VOLUNT!

Eugeniusz Tora

(Tekst pochodzi z Gazety Jubileuszowej Kosynier wydanej z okazji Jubileuszu 100-lecia Szkoły Podstawowej nr 39 im. Bartosza Głowackiego w Krakowie)

2) Wspomina Pan Jan Wydro, były uczeń Szkoły 39 z lat 1933-1939


Przetrwanie w tak burzliwym XX wieku, spełnianie swej roli zgodnej z przeznaczeniem w sposób nie budzący najmniejszych wątpliwości czy zastrzeżeń, mówi o nadzwyczajnym charakterze Jubilata i chlubnej jego działalności. O szkole na Dąbiu bez żadnej przesady trzeba myśleć i mówić jak o bohaterze. Szkoła została zlokalizowana pod koniec ubiegłego wieku na działce dostatecznie dużej, by zapewnić jej możliwość rozbudowy i dostosowanie do aktualnych wymogów i potrzeb. W latach trzydziestych był to budynek murowany, jednopiętrowy o trzech kondygnacjach, z parterem i suterenami wykończonymi w niektórych partiach do wykorzystania jako pracownie zajęć praktycznych dla uczniów. Od wschodu i północnego zachodu do ścian szkoły bez otworów okiennych były dobudowane parterowe budynki. Od wschodu mieściło się jedno pomieszczenie klasowe oraz węzeł sanitarny. W północno-zachodniej części były mieszkania służbowe dla dyrektora szkoły i woźnego. Główne wejście znajdowała się w narożniku południowo-wschodnim- dziś nie istniejąc. Od strony południowej były zawsze dobrze utrzymane rabaty kwiatowe, odgrodzone od ulicy niewysokim płotem. Od zachodniej i północnej były dwa dobrze zagospodarowane ogrody owocowo-warzywne. Jeden w dyspozycji dyrektora, drugi woźnego. Część ogrodu woźnego jako większa była wykorzystywana przez nauczycieli do nauki przyrody i zajęć praktycznych. Sali gimnastycznej w tym okresie nie było. Lekcje gimnastyki oraz gry w siatkówkę i koszykówkę odbywały się na placu od wschodniej strony budynku. Generalnie budynek szkolny prezentował się okazale; z daleka widoczny nad otaczającą go, przeważnie parterową, zabudową mieszkaniową dzielnicy. Szkoła miała 7 klas podwójnych, tj. "a" i "b". Budynek wyposażony był w podstawowe, chociaż rozwiązywane systemem lokalnym. Ogrzewanie mieszane, tj. częściowo piece na węgiel, a częściowo poprzez instalację centralnego ogrzewania z lokalną małą kotłownią. Węzły sanitarne rozbudowane w zbiorowe łazienki z natryskami z ciepłą i zimną wodą. Wszystkie dzieci obowiązkowo raz w tygodniu pod nadzorem swych wychowawców musiały brać kąpiel. Miało to wtedy bardzo duże znaczenie w dzielnicy, w której nie było centralnego zaopatrzenia w wodę. Cała dzielnica zaopatrywała się w wodę ze studni zlokalizowanych przy każdym domu. Obok głównego wejścia do szkoły była kancelaria dyrektora, która równocześnie służyła za pokój nauczycielski. W latach 1933-1935 podłogi w całym budynku były z desek sosnowych, zapuszczanych oliwą. Uczniowie w szkole chodzili w tym samym obuwiu, w którym przyszli z domu. Dopiero po wakacjach, bodaj w roku 1936, wprowadzono parkiet, co wymusiło noszenie do szkoły pantofli. W tych latach nie było też specjalnych sal z wyposażeniem laboratoryjnym, drobne pomoce znajdowały się w szafkach i gablotach gabinetu składowego, skąd na każdą lekcję były przynoszone do klas przez dyżurnych klasowych. Na każdej kondygnacji, w wydzielonej części korytarza ustawiono zestawy wieszaków na ubrania.

GRONO PEDAGOGICZNE 
 
W okresie, który wspomina pan Jan Wydro, dyrektorem był pan Jan Dziedzic. Był to pedagog już wtedy w wieku zaawansowanym i po roku, czy dwu odszedł na emeryturę. Po nim obowiązki dyrektora przejął i pełnił je ponad rok jeden z nauczycieli, pan Adolf Kozieł. Był to człowiek, który na pewno należał do grona nauczycieli bardzo lubianych przez młodzież. Po stosunkowo krótkim okresie pracy na stanowisku dyrektora szkoły, na jego miejsce przyszedł pan Thomas, który kierował szkołą do wybuchu II wojny światowej. Dyrektorzy szkoły, z wyjątkiem pana Kozieła, mieszkali na terenie szkoły w mieszkaniach służbowych. Grono pedagogiczne składało się z kilkunastu osób, wyraźnie podzielonych na dwie grupy: nauczycieli pełnoetatowych, z reguły pełniących funkcje wychowawców klasowych, i nauczycieli pracujących w niepełnym wymiarze, przychodzących w różnych porach dnia na swoje lekcje. Do nauczycieli, których zapamiętał, należeli:

- pan Butrymowicz - uczył polskiego, historii, przyrody;
- pan Józef Długosz - prowadził zajęcia praktyczne dla chłopców, gimnastykę, śpiew;
- pani Maria Długosz - zajęcia praktyczne;
- pan Grzybek - uczuł polskiego i historii;
- pan Stanisław Święch - fizyki, chemii, przyrody;
- ksiądz Jan Matyasik, katecheta. Był świetnym nauczycielem i organizatorem urozmaiconych, niezapomnianych form oprawy religijnej różnych uroczystości organizowanych na terenie szkoły. Łagodnością i niespotykaną cierpliwością potrafił zjednywać sympatię otoczenia;
- pan Edward Karetta - uczył polskiego, historii, geografii, przyrody, rysunków. Był pedagogiem z "urodzenia". Jego słowa zapadały w świadomość słuchacza na długo, a często na zawsze. W ocenach uczniów, ich postępów w nauce był obiektywny i sprawiedliwy. Wspaniale rysował, stąd w jego klasie było zawsze dużo rysunków na ścianach, związanych z tematem lekcji. Był głównym dyrektorem szkoły z okazji uroczystości państwowych i szkolnych;
- pan Jan Kunz, matematyk. Nauczał we wszystkich klasach, z wyjątkiem klas pierwszych i drugich. Wspaniały pedagog, starający się, by uczniowie zrozumieli i nauczyli się przerabianych lekcji.

Dzięki tym wszystkim wspaniałym nauczycielom uczniowie wychodzący ze szkoły na Dąbiu nie mieli żadnych problemów ze zdaniem egzaminów do szkoły średniej. Dzięki mądrej postawie dyrekcji i grona pedagogicznego uczniowie tej szkoły otrzymali rzetelną wiedzę i wartości wychowawcze, o czym najlepiej wiedzą jej wychowankowie. Ze szkoły tej wyszło wielu ludzi pracujących później na poważnych i odpowiedzialnych stanowiskach: inżynierów, lekarzy, adwokatów itd., co świadczy o wysokim poziomie nauczania w Szkole im. Głowackiego.

Jan Wydro

(Tekst pochodzi z Gazety Jubileuszowej Kosynier wydanej z okazji Jubileuszu 100-lecia Szkoły Podstawowej nr 39 im. Bartosza Głowackiego w Krakowie) 
 

3) "Byliśmy uczniami Szkoły Podstawowej nr 39" wspomnienia swoich rodziców spisały: J. Ślusarczyk,  A. Zmarła, L. Płuciennik, Ż. Bartyzel


Tarcza Szkoły Podstawowej nr 39 
im. Bartosza Głowackiego w Krakowie z 1993 r.
Naukę w szkole nr 39 rozpoczęłam w roku 1971. Uczyłam się tutaj od szóstej klasy. Dyrektorem była wtedy p. mgr Stanisława Szopa. Kobieta lubiana i darzona przez uczniów szacunkiem. Najlepiej pamiętam nauczycielkę od rosyjskiego panią Sawicz. Przezywano ją "Żyleta", gdyż była surowa i bardzo wymagająca. Jej sprawdziany zyskały miano najtrudniejszych w szkole. Biologii uczyła p. mgr Molitor, fizyki- p. Dubis nie rozstająca się z fachową literaturą, historii p. Kraszewska, geografii- p. Zapart, w.f.-u p. Miklowska, matematyki uczyło mnie kilku nauczycieli, z których najlepiej pamiętam p. Święcha. Na zewnątrz budynek szkolny nie zmienił się bardzo. Jeśli chodzi o wygląd wewnętrzny, nie było tylu sal przedmiotowych co    dzisiaj, toalety odstraszały swoim wyglądem, co nie przeszkadzało nam spędzać w nich całych przerw, przepisując zadania. Tam zapaliłam po raz pierwszy papierosa. Wielu z nas przerwy spędzało na boisku, odpoczywając w cieniu topoli. Niestety drzewo to zostało ścięte podczas wakacji w 1993 roku. Każdy z nas mógł po lekcjach uczestniczyć w ulubionych zajęciach. Do wyboru mieliśmy: zbiórki harcerskie, wycieczki oraz SKS. Niestety nie organizowano dyskotek.Za moich czasów uczniowie musieli chodzić do szkoły w chałatach z naszytymi na nich tarczami z nazwą i numerem szkoły. Z okazji świąt i rocznic organizowane były uroczyste apele i akademie, w których często brałam udział. Szkołę tę wspominam bardzo dobrze. Była przyjazna uczniom, pełna tradycji. Często wracam pamięcią do lat szkolnych.

***

Byłam uczennicą Szkoły Podstawowej nr 39 w latach 1972-1980. Szkoła ta była wówczas jedyną szkołą podstawową na osiedlu. W późniejszych latach zbudowano szkołę nr 18. Choć była ona bliżej mojego domu, postanowiłam dokończyć edukację w 39. Była to szkoła z tradycjami, istniała bardzo długo i miała swoją renomę. Z perspektywy lat, gdy patrzę na szkołę, wydaje mi się, że zewnętrznie niewiele się zmieniła. Wewnątrz jest na pewno bogatsza w sprzęt, komputery, których wtedy nie było. Bardzo miło wspominam okres nauki w szkole, swoich wychowawców i nauczycieli, między innymi p. Babecką, Gruszczyńską, Molitor, Dubis, Sidzinę. Pamiętam, że należałam do sekcji dekoracyjnej szkoły i śpiewałam w chórze szkolnym, a w kl. I-III tańczyłam w zespole tanecznym, założonym przez p. Miklowską. Dziwnie się czuję, kiedy teraz, po latach odwiedzam szkołę jako rodzic. Czasem odzywa się we mnie tęsknota za tymi szczęśliwymi, beztroskimi latami.

***

W roku 1970 rozpoczęłam naukę w szkole. Moja klasa I "a" była klasą eksperymentalną. Pamiętam, że na lekcji matematyki otrzymaliśmy klocki, które miały ułatwić liczenie. Były kolorowe i miały odpowiednią długość np. klocek "jedynka" miał 1 cm i był biały, "dwójka" koloru różowego miała 2 cm itd. Korzystaliśmy z bardzo prostych pomocy naukowych, które wykonywali nam rodzice, np. na lekcję matematyki przynosiliśmy deseczki z powbijanymi gwoździkami. Braliśmy gumki recepturki i robiliśmy różne figury geometryczne. Dzisiaj z rozrzewnieniem wspominam mundurek szkolny: granatowy z białym kołnierzykiem i tarczą na rękawie. W początkowych klasach mundurek nosiłam z dumą, potem wolałam bardziej swobodne stroje. Mile wspominam moją działalność w zuchach, a potem w drużynie im. Janka Bytnara (Rudego). Wiele się nauczyłam. Kończąc szkołę podstawową, nie musieliśmy zdawać egzaminów. O przyjęciu do szkoły średniej decydowała rozmowa kwalifikacyjna. Lata nauki w szkole podstawowej dzisiaj wspominam jako beztroskie.

***

Pewnego pięknego, wrześniowego poranka, w krótkich spodenkach i w krawacie na kumce, zostałem zaprowadzony przez dziadka, bo stać się uczniem. Tak rozpoczęła się moja przygoda ze Szkołą Podstawową nr 39. Przez pierwsze trzy lata nasza pani wtłaczała w nasze puste głowy alfabet i czytanki z "zielonego" elementarza oraz podstawy matematyki. Do dzisiejszego dnia pamiętam powiedzenie pani Skoreckiej, mojej pierwszej wychowawczyni: "nie nabijesz, a strzelasz". Pamiętam, że cała nasza klasa musiała należeć do drużyny zuchów "Mruczące Niedźwiadki", co potem nam wszystkim wyszło tylko na dobre. Pamiętam także pierwszy pisak wymazujący błędy zrobione w zeszycie (obecnie mówi się na niego korektor). Gdy trwała rywalizacja o plakietki "Wzorowy Uczeń", nagminnie wymazywaliśmy w zeszytach "konkurencji" znaki plus lub minus. Nie chcę się chwalić, ale ja również nosiłem taką plakietkę, dostałem ją jako piąty lub szósty uczeń w klasie. Po prostu byłem zdolny. Na koniec klasy czwartej powiedziano nam, że nasza klasa będzie rozwiązana. Powstaną nowe, pomieszane klasy i rozpoczniemy naukę języków obcych. I znów pięknego poranka szedłem na rozpoczęcie roku jak na skazanie. Podczas ogłaszania składu nowych klas byliśmy nieobecni duchowo. "Nowych" poznaliśmy dopiero na drugi dzień. Moją nową wychowawczynią została o zgrozo pani Sawicz. To był cios. Wszyscy się jej bali. Jednak im bardziej poznawaliśmy ją, stawała się dla nas drugą matką. W siódmej klasie utworzyliśmy pod okiem naszego nauczyciela wf-u (niestety nie pamiętam jego nazwiska, przezywaliśmy go Sum ze względu na wąsy jakie posiadał) zespół tzw. dzikich drużyn FC Yellow. Żółte koszulki zrobiłem z kolegą Krzyśkiem u mojej babci, farbując białe podkoszulki, na które potem naszywaliśmy zielone tarcze herbowe z napisem FC Yellow. Byliśmy jedyną drużyną, która startowała w tym turnieju w jednolitych strojach. Potem cała drużyna wylądowała w trampkarzach, a następnie w juniorach MZKS Grzegórzki. Pierwszym trenerem został nasz Sum. W ósmej klasie walczyliśmy o stopnie i oto, kto komu i ile razy założy na głowę kubeł ze śmieciami. Zabawa była przednia. Pewnego dnia pani Sawicz wyszła w trakcie lekcji. Wykorzystał to mój kolega Romek i poleciał do toalety. Zaczaiłem się na niego i... założyłem kosz na głowę... pani Sawicz. Po lekcjach poszedłem z Romkiem i z przewodniczącym klasy Jarkiem do domu pani Sawicz, z wielkim bukietem kwiatów prosić o wybaczenie. Mieliśmy szczęście. Gdy weszliśmy do mieszkania nauczycielki, ogłoszono w telewizji, że papieżem został Karol Wojtyła. Nasza wina została nam wybaczona. Mogłem liczyć na dobrą ocenę z zachowania i możliwość pójścia do liceum ogólnokształcącego. Tak zakończyłem edukację w Szkole Podstawowej nr 39 im. Bartosza Głowackiego w Krakowie. Były to piękne dni. Miło wspominam ten czas nauki, zabawy, psot i obowiązkowych chałatów szkolnych z kołnierzykiem i tarczą na ramieniu.

***

Wspomnienia swoich rodziców spisały: J. Ślusarczyk, A. Zmarła, L. Płuciennik, Ż. Bartyzel (tekst pochodzi z Gazety Jubileuszowej Kosynier- numer z 7 VI 2002 r.) 
 

4) "Dobry, ale..." wspomnienia Ks. Józefa Tischnera

"Nietchórzliwy" ks. Józef Tischner na fotografii Elżbiety Lemp
Gdy po wielu latach wspominam Szkołę Podstawową na Dąbiu, mam przed oczyma pola zbóż i wyrastające z nich co kilka kroków drzewka owocowe. Wszystko to tonie w promieniach słońca. Chodziłem do tej szkoły również zimą, ale zimy nie pamiętam. Widać była to zawsze słoneczna szkoła. Tak się składało, że uczyłem w niższych klasach. Lekcje odbywały się po południu. Przed południem uczyłem w Technikum Górnictwa Odkrywkowego przy ul. Rzeźniczej. Dzieliłem czas między młodzież a dzieci. Do tego dochodził jeszcze czas na Uniwersytecie, gdzie robiłem doktorat. Tak to wtedy było: musiałem udawać mądrego na Uniwersytecie, musiałem udawać mądrego w Technikum, ale na Dąbiu!!!... Na Dąbiu musiałem być mądrym. Zresztą nie tylko mądrym.

Pamiętam, raz przybiegłem na lekcję do III klasy niezbyt przygotowany. Wypadało, żeby opowiedzieć historię Tobiasza. Tobiasz był znakomity, bo grzebał zmarłych wbrew zakazowi króla. Temat akurat na ówczesne czasy: czynić dobrze, choć władza nakazuje inaczej. Opowiadam więc dzieciom, jaki to był ten Tobiasz: nie tylko dobry, ale i odważny. Nie wystarczy być dobrym, ale trzeba też być odważnym, bo gdy ktoś jest dobry, ale tchórzliwy, to co z takiej dobroci, jak on się boi pokazać ją innym!? Mówię to, ale czuję, że mówię zbyt abstrakcyjnie, trzeba konkretniej, sięgając po przykład. Szukam w głowie jakiegoś świętego, który by był nie tylko dobry, ale i odważny, i... nie znajduję. Wtedy nieopatrznie pakuję własny życiorys.

- Bo, widzicie dzieci- mówię- gdy byłem w liceum...
- Ooo! To ksiądz też chodził do liceum?
- No pewnie! Czy to nie widać? Po inteligencji?
- I co? I co?
To ja przez rok byłem w najgorzej klasie.
Rzeczywiście przydarzyło mi się trafić do "karnej" klasy, coś na kształt "karnej kompanii". Już nawet nie wiem za co. Nagle wszystkie ręce w klasie wskazały na mnie i odezwał się głos ogromnej radości:
- Ooo! Ksiądz tyz! Ksiądz tyz!
Widząc, że ten przykład życiorysu "świętego" nie chwyta, wołam przekrzykując wybuch uciechy:
- Ale, co sobie myślicie!? Ja byłem grzeczny!!!
I wtedy wstaje jedna dziewczynka i uśmiechając się błogo mówi:
- Prose księdza, ksiądz to jest moze dobry, ale tchórzliwy, bo się boi przyznać!

Radość z dokonanego odkrycia była już nie do opanowania. A zresztą, skoro już wszyscy zrozumieliśmy, co to znaczy być dobrym naprawdę, można było wcześniej zakończyć lekcje. Potem przyszły czasy pełne napięć. Niepokoje marcowe studentów. Kontakty z opozycją. Narodziny "Solidarności". Udział w Kongresie "Solidarności" w Gdańsku-Oliwie. Stan wojenny. Podziemie. Krótko mówiąc: sytuacje dużych napięć. I zawsze wtedy- wtedy, gdy trzeba było dokonywać wyboru za lub przeciw wolności- słyszałem, jak w duszy mojej odzywa się głos: "Józek! Nietchórzliwie, nietchórzliwie... Dobrze, ale byle nietchórzliwie". a głos ten pochodził ze Szkoły Podstawowej z Dąbia. I jedno tylko mnie martwi: zapomniałem imię i zapomniałem nazwisko tej dziewczynki... Ale ja nigdy nie miałem dobrej głowy do dziewczęcych imion...


Ks. Józef Tischner

(Tekst pochodzi z Gazety Jubileuszowej Kosynier wydanej z okazji Jubileuszu 100-lecia Szkoły Podstawowej nr 39 im. Bartosza Głowackiego w Krakowie)

Ksiądz Józef Tischner jako wikariusz w parafii św. Kazimierza na Grzegórzkach


...W sierpniu 1959 młody ksiądz, magister filozofii, został przeniesiony z Chrzanowa do Krakowa, do parafii św. Kazimierza na Grzegórzkach. Proboszczem (a formalnie - administratorem) był tam osiemdziesięcioletni ks. Jan Mac. Lubiany przez wiernych, bardzo pobożny, wszystkie swoje dochody oddawał parafii, w której pracował od... 1911 roku; mawiał, że do życia wystarczają mu tylko jabłka i żurek. Warunki na plebanii przy ulicy Pasterskiej 25 (dziś Bobrowskiego) były spartańskie: Tischner dostał niewielki pokój z maleńkim przedpokoikiem - ni to kuchenką, ni łazienką, bo stał tam stojak z miednicą i było miejsce na przygotowanie herbaty. W pokoju: proste krzesła, stół, żelazne regały i żelazne łóżko. Drugie, składane, trzeba było wstawić, kiedy na półtora roku sprowadził się do niego brat Marian (ukończywszy studia w Lublinie, po dwu latach pracy w terenie, został asystentem na Akademii Rolniczej w Krakowie).
 
- Gospodynią na plebanii była starsza pani, Helena Szyndler - opowiada Marian Tischner. - Bardzo dbała o księży, zresztą podobnie jak siostra Celestyna, zakrystianka, która wychodzącym rano do szkoły wikarym wtykała do kieszeni czekoladki albo ciasteczka. Mieszkał tam wówczas ks. Jakub Stożek, pochodzący z Kasiny Małej, który potem został duszpasterzem głuchoniemych i proboszczem na Woli Justowskiej. Był też ks. Zbigniew Kaznowski: znał bardzo dobrze grekę i pięknie grał na fortepianie. To były bardzo "chude" lata, ale jakoś się tego nie odczuwało. Józiu zawsze dobrze wspominał to miejsce.
 
- Po pierwszej Mszy od razu poszedł hyr, że pojawił się dobry kaznodzieja - wspomina Barbara Grabowska, sędzina, wówczas uczennica grzegórzeckiego liceum. - Na drugą niedzielę na jego Mszę przyszło więcej ludzi, i potem już stopniowo zaczęło przybywać tych, co chodzili "na Tischnera". Szczególnie spośród młodzieży. Szybko też przekonaliśmy się, że to niebanalny katecheta. Nie wymagał prowadzenia zeszytów, stopnie wystawiał na podstawie tego, jak kto brał udział w lekcji. Nigdy nie krzyknął, najwyżej, kiedy ktoś przeszkadzał, ściszył głos i czekał. Cytował Gałczyńskiego, Rilkego. Na Skalnym Podhalu Tetmajera musieliśmy znać prawie na pamięć.
 
Danuta Hanzelka, która była wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej, zastanawia się, jak to możliwe, że na - bądź co bądź - nadobowiązkowe lekcje przychodzili wszyscy uczniowie, siedzieli zasłuchani i wcale nie mieli ochoty wychodzić. "Pamiętam, jak mówił: "Masz prawo się z czymś nie zgodzić, ale musisz umieć powiedzieć dlaczego, bo tylko wtedy można nawiązać dialog..."". Poważne rozmowy miały z reguły żartobliwy kontrapunkt pod koniec lekcji. "Klasa skanduje wiersz o wróbelku: "Kochajcie wróbelka dziewczęta, kochajcie do jasnej..." - i teraz ma być cicho, żeby ksiądz proboszcz nie usłyszał, bo może się gniewać - "...cholery". Na drugi dzień wypożyczam Gałczyńskiego z biblioteki. Za miesiąc mam już własny wybór tego poety..." - wspomina była uczennica.
 
Kiedyś - w starszej klasie - Tischner zadał do przeczytania fragment z Marksa, żeby przedyskutować z uczniami jego poglądy na religię. W bibliotece szkolnej nie było odpowiedniej książki, za to bibliotekarka bardzo chciała wiedzieć, która z nauczycielek wpadła na taki pomysł. "Kiedy powiedziałam, że ksiądz, usłyszałam, że na pewno coś pokręciłam i żebym bardziej uważała na lekcjach religii. Książkę zdobyłam w innej bibliotece, gdzie z kolei padł komentarz na temat nadgorliwości niektórych nauczycieli, którzy dzieciom w podstawówce każą czytać takie książki!" Kiedy opowiedziała o wszystkim Tischnerowi, roześmiał się: "No widzisz, jak to jest! Bardzo zabawna historia, zapamiętaj ją".
 
Styl bycia Tischnera podobał się młodzieży, ale starszych parafian szokował. Poza kościołem i szkołą młody wikary chodził bez sutanny, najwyżej w koloratce. W przyciasnej kurtce, nieco za krótkich sztruksowych spodniach szedł z rękami w kieszeniach, pogwizdując. Nosił wtedy baki... Niedaleko kościoła znajdowało się popularne wśród młodzieży kino "Związkowiec", gdzie trafiały filmy, które obiegły już droższe kina, a czasem takie, które się gdzie indziej nie pojawiały. Jak pisze Adam Zagajewski, "kina były wtedy eksterytorialnymi, przytulnymi jaskiniami Platona i zarazem najtańszymi biurami podróży". Tischner zachodził do "Związkowca" bardzo często i zdarzało się, że potem w kazaniu nawiązywał do sytuacji zobaczonych na ekranie. To znów: jednych gorszyło, drugim imponowało. Parafianie od razu też spostrzegli, że nowy ksiądz nigdy nie chodzi z tacą. A kiedy przyszedł czas kolędy, okazało się, że odwiedza tylko tych, którzy go zaproszą, i nie przyjmuje pieniędzy.
 
Parafia św. Kazimierza - choć znajdowała się niedaleko centrum Krakowa miała wszelkie cechy parafii przedmiejskiej. Mieszkało tam trochę inteligencji, robotnicy dojeżdżający do Nowej Huty, a w barakach przy ulicy Miedzianej biedota. "Myśmy nie bardzo chcieli do tych baraków chodzić - wspominał Tischner - bo tam zawsze [były] awantury, pijaństwa i takie rozmaite rzeczy się działy. W dodatku nie bardzo wiedzieliśmy - wezwani do baraku - do którego mieszkania mamy iść. Zanim człowiek trafił do właściwego, po drodze nasłuchał się rozmaitych rzeczy". Któregoś dnia przyszło jednak stamtąd wezwanie do chorego. Chcąc nie chcąc, Tischner ubrał się, wziął z kościoła Najświętszy Sakrament, i poszedł. "Ale nikt nie widzi, że idę z Panem Jezusem, bo idę przez miasto jako zwykły przechodzień. I tak sobie myślę: "Co to za jakiś taki głupi paradoks?! Ja Cię, Panie Jezu, niosę, a nie wiem, dokąd idziemy... Ty wiesz, gdzie trzeba iść, a mnie nie niesiesz..." Uważałem, że sytuacja nie jest normalna, bo powinien nieść ten, kto wie, a nie ten, kto nie wie... Kiedy sobie tylko to pomyślałem, zza żyta - bo wtedy były tam jeszcze pola - wyszła jakaś kobiecina i pyta się: "Czy ksiądz idzie do baraku? Do chorego? " "Tak". "To ja księdza zaprowadzę i pokażę, do kogo to trzeba iść". I w ten sposób miałem rozwiązanie problemu Boga osobowego, obecnego i nieobecnego między ludźmi..."
 
Po latach Tischner - może mając na myśli również to zdarzenie - powie: "Bardzo ładnie jest znaleźć religię i wiarę między świętymi i mistykami. Ale naprawdę znaleźć ją można między pijaczynami. Między tymi, co piją, klną i od czasu do czasu babę zbiją albo baba ich zbije". A w innym miejscu doda: "Tajemnica wiary ewangelicznej: widzieć Boga tam, gdzie się Go najmniej spodziewamy. Choćby w stajni..."
 
Żeby być bardziej mobilnym, Tischner zamienił w tym czasie SHL-kę na JAWĘ - pojazd bardzo popularny wśród młodych księży (krążył nawet dowcip: "Kto to jest wikary? Dupa na jawie!"). Obowiązków było coraz więcej. "Zaczynaliśmy trochę na pustkowiu" wspominał. "Najpierw uczyliśmy dzieci systematycznego przystępowania do spowiedzi i Komunii Świętej. Po kilku latach mieliśmy już tyle spowiedzi, ile byliśmy w stanie wysłuchać, i tyle Komunii, ilu potrafiliśmy udzielić. Tak było na Grzegórzkach i pewnie także w większości nowych osiedli. Gdyby było nas w parafii jeszcze dwóch, pewnie mielibyśmy o dwustu, trzystu parafian więcej. Ludzie ciągnęli do kościoła, rzeczywiście był im potrzebny. A już na pewno mieli nadzieję wychować po katolicku dzieci. Nawet ci, którzy sami nie byli bardzo zaangażowani religijnie".
 
Tymczasem władze szykowały się do nowej konfrontacji z Kościołem. W lipcu 1958 roku przeprowadzono rewizję w Instytucie Prymasowskim na Jasnej Górze i brutalnie pobito wiernych, którzy usiłowali jej przeszkodzić. Władze popaździernikowe - dotąd ograniczające się tylko do działań propagandowych (jak nagłaśnianie przypadków złego traktowania uczniów nie chodzących na lekcje religii) - pokazały, że nie zamierzają poprzestać na tego rodzaju środkach. Już w roku szkolnym 1958/59 rozpoczęto akcję usuwania krzyży z klas oraz stopniowego likwidowania nauczania religii w szkołach. W województwie krakowskim szło to dość opornie. Zaczynano od drobnych posunięć, które miały utrudniać życie katechetom. "Uczyłem wtedy w krakowskim Technikum Górnictwa Odkrywkowego. Miałem około czterystu uczniów, w tym może dziesięć dziewcząt. Młodzież była głównie z południowo-wschodniej Polski, prawie wszyscy mieszkali w internacie. Chłopaki jak trzeba - pobożne, obowiązkowe" - wspominał Tischner. Jak co roku, w parafii przygotowano rekolekcje dla młodzieży. Jednak tym razem kościół świecił pustkami. "Okazało się, że nie puścili ich z internatu. Dyrektor mi powiedział, że takie są nowe przepisy. Rekolekcje mogą już odbywać się tylko między pierwszą a trzecią po południu, kiedy internat ma czas wolny. Zapowiedziałem to młodzieży i następnego dnia przyszli prawie wszyscy. W wolnym czasie, kiedy równie dobrze mogli iść do kawiarni albo do kina".
 
To był już ostatni rok nauki w szkole. Po wakacjach 1960 zaczęto organizować katechezę przy kościele. Lekcje odbywały się w małej salce nad zakrystią. "Nie mieliśmy sal, krzeseł, tablicy - niczego. A jednocześnie kazali nam zgłaszać punkty katechetyczne i nazwiska dzieci. Z kurii przyszło polecenie, żeby tego nie robić. Wszyscy odpowiedzieliśmy jednym tekstem, że w dniu tym i tym kuratorium zerwało z nami umowę o pracę, w związku z czym nie ma podstaw prawnych, aby domagać się takich zeznań". Z punktu widzenia władz usunięcie religii ze szkół zakończyło się więc tylko połowicznym sukcesem: przeniesione do pomieszczeń przykościelnych, lekcje te znalazły się poza kontrolą państwa.
 
W nowej polityce władz wobec Kościoła bezpośrednią pieczę nad działalnością duchownych miały sprawować Urzędy ds. wyznań. Pod różnymi pretekstami wzywano tam księży na rozmowy i próbowano wyciągać od nich informacje; od urzędników "wyznaniowych" - którzy byli jakby pośrednikami między państwem a duchowieństwem wiele zależało (choćby pozwolenia na budowę czy remont sal katechetycznych), toteż nierzadko w rozmowach uciekali się do szantażu. Przede wszystkim chodziło jednak o stworzenie wrażenia, że stosunki w diecezji, w parafii, a nawet każdy ruch księdza - są władzom dobrze znane. Tischner wspominał, że ilekroć musiał odwiedzać te urzędy, nawiedzało go uczucie absolutnej obcości tamtego świata. "Tam spotykałem jakichś ludzi, cholera wie skąd. Nigdzie się takich gąb nie widziało. I nastrój tych spotkań był jakiś dziwny. Miało się wrażenie, że z dna wychodzi sprężyna rządząca światem. Każde takie spotkanie zostawiało na mej psychice ślad, który trwał dłuższy czas".
 
O tym, że antykościelna polityka państwa uległa zaostrzeniu, najdobitniej świadczyły wydarzenia, które rozegrały się w kwietniu 1960 roku w Nowej Hucie. Władze dzielnicy, które na fali odwilży zgodziły się na budowę na jej terenie kościoła, wycofały się z tej decyzji i wyznaczoną parcelę przeznaczyły pod budowę nowej szkoły. 27 kwietnia, podczas próby usunięcia krzyża stojącego na poświęconym placu i otoczonego przez modlących się ludzi, wywiązała się bójka, która dała początek dwudniowym zajściom. Do stłumienia protestów wysłano ponad tysiąc milicjantów, użyto gazów łzawiących, armatek wodnych, a nawet broni palnej. Aresztowano ponad pięćset osób, z czego 87 skazano na kary od sześciu miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności. Całe miasto wrzało. "To nie była kiełbasiana rewolucja" - mówił po latach Tischner, przeciwstawiając się obrazowi tych wydarzeń, jaki stworzyła propaganda. "To nie był bunt kościelnych babek. I także nie do końca była to walka o kościół. Ludzie się zbuntowali głównie o to, że ich dzieciom chciano odebrać prawo do nauki religii. To był bunt w imię dzieci, w imię młodego pokolenia, które władza chciała pozbawić wiary". Pozostając wikarym "z pełnym obciążeniem", Tischner miał jednocześnie możliwość w miarę swobodnego studiowania, a przede wszystkim przygotowywania doktoratu. Starał się nie opuszczać seminariów i wykładów Ingardena. Księża pamiętają, że pewnego razu wygrał w szachy z kolegą - wikariuszem wolne popołudnie - właśnie po to, żeby iść na wykład... Formalnie zwolniony ze stanowiska wikariusza we wrześniu 1963 roku, Tischner jeszcze przez dwa lata pozostawał w parafii św. Kazimierza i pomagał ks. Macowi w duszpasterstwie. "Powziąłem żelazne postanowienie, że codziennie cztery godziny poświęcę filozofii i że suma tygodniowa musi mi się zawsze zgodzić. Mając pełne obciążenie parafialne i katechetyczne, dzień w dzień trzymałem ten mój harmonogram. Jeździłem z Heideggerem i w góry, i na Mazury. A kiedy siedzi się w takich tekstach, żyje się inną rzeczywistością, cały świat staje się "zjawiskiem świata". Coś się dokoła nas dzieje, ktoś coś mówi, ktoś coś robi, a my patrzymy na to z dystansem, z jakim rozważa się fenomen istnienia"...
 
W tych latach Tischner coraz częściej zachodził do kolegiaty św. Anny, gdzie "proboszczował" mianowany w 1962 biskupem pomocniczym Jan Pietraszko. Autorytet tego duszpasterza nie tylko nie słabnął, ale rósł z każdym rokiem: - Jego kazania, rekolekcje to były wydarzenia krakowskie - wspomina tamten okres Stanisław Grygiel. - Ludzie stali na ulicy przed kościołem: nie było jeszcze megafonów, a oni mimo to stali. W środku był taki tłum, że studenci wchodzili na ołtarze i tam siedzieli... Pietraszko nigdy nie uprawiał polityki, Boże broń, a jednak w tym, co mówił, był jakiś dynamit! Każde kazanie miał napisane, tekst leżał przed nim, tak dla psychologicznej pewności, bo nigdy nie czytał. On był w środku tego tekstu - i to niesłychanie działało. Mówił delikatnie, a wydawało się nieraz, jakby kamienie leciały!
 
Pietraszko ściągał do św. Anny najlepszych krakowskich kaznodziejów: ks. Adama Bonieckiego, ks. Mieczysława Malińskiego, ks. Kazimierza Sudera... Nic dziwnego, że coraz częściej pojawiał się tam też z homiliami Tischner. Były to dla niego jakby "podyplomowe studia z homiletyki": przynosił teksty kazań wygłaszanych na Grzegórzkach i poddawał je pod dyskusję. Ks. Mieczysław Turek, który był wówczas wikarym u św. Anny, pamięta jedno takie spotkanie. "Kazanie dotyczyło głośnego zabiegu eutanazji, wykonanego przez lekarza na małym dziecku, na prośbę jego rodziców. Ks. Tischner nie grzmiał, nie łajał, nie groził karami boskimi. Z całym spokojem opisał przebieg zabiegu, potem zatrzymał się nad przeżyciami lekarza, który złożył przecież przysięgę Hipokratesa, i nad przeżyciami rodziców dziecka, którzy po zabiegu, pozbywszy się kłopotu, poszli na lampkę wina do restauracji. Całość kończyło jedno wstrząsające pytanie. Gdy ks. Józef skończył czytać, zapanowała cisza. Wtedy pomyślałem: takich kaznodziei nam potrzeba"... W 1965 roku Tischner opuścił plebanię na Pasterskiej. Przydzielono mu małe mieszkanie na ostatnim piętrze domu księży profesorów (wcześniej - księży emerytów) przy ulicy św. Marka 10, skąd do św. Anny miał tylko parę minut drogi. Życie jego zaczęło biec innym rytmem. Wstawał wcześnie, o piątej, szóstej. O siódmej odprawiał w kościele św. Marka Mszę, o 7.30 przychodził na śniadanie. Potem wykłady albo praca indywidualna, obiad o 13; po południu znów - lektury, spowiadanie lub inne zajęcia duszpasterskie, spotkania. O 18.30 kolacja. Kładł się spać późno; miał po matce to, że nie musiał sypiać długo. Benedyktyńską pracowitość Tischnera można docenić, przeglądając jego zeszyty z notatkami. Zapisane równym, drobnym pismem, rzetelnie streszczają zawartość studiowanych dzieł. Prócz wrodzonego zamiłowania do porządku był jeszcze jeden, bardzo prozaiczny powód tej skrupulatności: książki filozoficzne były trudno dostępne, korzystało się z pojedynczych egzemplarzy przywiezionych z zagranicy przez znajomych. "Moje żmudne studia nad Heideggerem, które wymagały ogromnego wysiłku, bo w Polsce nie było żadnych pomostów do tej filozofii, bardzo ograniczały moje zainteresowania. Musiałem studiować oryginały, męczyć się z nimi. Miałem przekonanie, że historia świata, historia człowieka, to przede wszystkim dzieje ludzkiej myśli".
 
Przeprowadziwszy się na św. Marka, Tischner mógł się wreszcie poświęcić nie tylko pracy naukowej, ale także pisaniu. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, można powiedzieć, że jego zbliżenie ze "Znakiem", a potem "Tygodnikiem Powszechnym" było tylko kwestią czasu. Pierwszą próbę współpracy podjął jeszcze w Chrzanowie. Miał już wtedy za sobą debiut w druku - naukową recenzję w czasopiśmie "Collectanea Theologica" z 1955 roku. Marzył jednak, by publikować tam, gdzie coś się działo, gdzie toczyły się spory, pojawiała się nowa myśl. Kiedy tylko władze odblokowały "Znak" (pierwszy numer po przerwie ukazał się w czerwcu 1957), złożył redakcji propozycję. Odpowiedź nie była dlań pomyślna: "Uprzejmie dziękujemy za nadesłany nam artykuł, zawierający ciekawe rozumowania i wnioski. Niestety, nie będziemy mogli wykorzystać go w druku, bo napisany jest zawile i językiem niezwykle trudnym, tak, że nawet bardzo uważny czytelnik trafiałby na ustępy mało zrozumiałe i zapewne zrezygnowałby z dotarcia do wniosków i ich przemyślenia". Nie wiemy, o jaki tekst chodziło...
 
(Wojciech Bonowicz, Tischner, Wydawnictwo "Znak", Kraków 2001, str. 173 - 195)
 

5) Wspomnienia P. Bronisława Greczki

Urodziłem się w 1943 r. przy ulicy Miedzianej Bocznej 104d . Uczęszczałem do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne (o ile dobrze zapamiętałem to kierownictwo ochronki pełniła siostra HERMINA, która była bardzo młodą, miłą i śliczną dziewczyną). Ochronka mieściła się przy kaplicy tuż obok szkoły. Władza wypowiedziała ochronce i Kaplicy zajmowany budynek, z którego powstał Dom Zatrzymań Dla Nieletnich przestępców. Kaplicę prowadził ks. Jan Matyasik - człowiek o gołębim sercu. Jak mówił kazanie to płakał a razem z nim wierni. Oczywiście Ks. Matyasik prowadził lekcje religii w 39-tce. Przedszkole przeniosło się do prywatnego budynku (po sklepach) na ul Miedzianą (obecnie na przeciw kawiarni przy ul. Widok). 
 
W wieku 6 lat przyjęto mnie do szkoły podstawowej nr 39 przy ul Jachowicza 5. Naukę w szkole ukończyłem w roku 1956.Dyrektorem szkoły był w tym czasie Pan Bonczar. Obecnie dalej mieszkam na Dąbiu. W okresie mej edukacji w 39-tce miały miejsce dwa tragiczne wydarzenia wymagające odnotowania: 1. Tragiczna śmierć woźnego szkoły (w czasie wymiany żarówki przed wejściem do szkoły (spadł z drabiny na beton i poniósł śmieć na miejscu). 2. Zabójstwo milicjanta przez młodocianych bandytów z Domu Zatrzymań dla nieletnich który graniczył z terenem szkoły.

Chciałbym także dodać, że biblioteka na Dąbiu była znacznie wcześniej to znaczy na pewno w latach mojej edukacji i mieściła się w domu prywatnym przy ul. Miedzianej (obecnie Widok tuż za obecnym przedszkolem) i cieszyła się ogromnym powodzeniem zarówno u dzieci, młodzieży jak i dorosłych. Księgozbiór był bogaty jak na owe czasy. Biblioteka, o której wspomniałem była prawdopodobnie prywatną, ale na pewno darmową. Prowadziło Ją małżeństwo o nazwisku GRONUŚ. Tyle zapamiętałem.

Wspomnienia wymaga także powstanie Monopolu Spirytusowego. W monopolu pracowało pół Dąbia, ale dzięki wysiłkom władz Dzielnicy i Kierownictwa fabryki tętniło życie kulturalne min. działalność świetlicowa dla dzieci i młodzieży szczególnie w okresach przerw w nauce (ferie). Działał także teatr amatorski gdzie osobą wiodącą był Pan Adam Wiatr. Ojciec mój był sprowadzony w roku 1928 z Bielska do rozruchu Zakładu i pozostał w Krakowie . Sprowadził żonę i dwójkę dzieci. Skończyło się to tragicznie w roku 1938. Na oczach Ojca pracującego w ogródku przy ul Miedzianej, spaliła się żona i 1,5 - roczny syn (wskutek wybuchu spirytusu denaturowanego służącego jako paliwo w prymusie). Ja jestem synem z drugiego małżeństwa ojca.

Bronisław Greczka
 

6) Wspomnienia P. Kazimierza Tratkiewicza

Urodziłem się w Krakowie w 1935 roku. Z rodzicami i rodzeństwem mieszkałem na Dąbiu do 1959 roku, cały czas przy ulicy Miedzianej 42. Ojciec zmarł w 1942 roku. Mama z rodzeństwem mieszkała tu do lat 60-tych, kiedy przyszła budowa wielkiego nowoczesnego osiedla Dąbie z nowymi ulicami, tramwajem itd. Więc musiała się wyprowadzić do Nowej Huty. Wspomnienia mogą być wyłącznie subiektywne, upłynęło bowiem wiele lat. Niektóre fakty były na tyle znaczące, że nie zapomni się ich do końca życia.

Ochronka

Ochronka była budynkiem parterowym przy "ślepej" ulicy Jachowicza na jej końcu sąsiadując ze szkołą. Niewiele z tego okresu pamiętam, żadnego imienia sióstr zakonnych które maluchami się opiekowały. Utkwiły mi natomiast w pamięci spacery, wizyta św. Mikołaja i smak kawy którą mi mama przed wyjściem do ochronki dawała w butelce a która składana była w koszu z butelkami innych dzieci, wydawane później na śniadanie po odgrzaniu.

Szkoła

Szkoła podstawowa, wówczas nazywana powszechną to oczywiście Nr 39 im. Bartosza Głowackiego przy ulicy Jachowicza. Naukę w niej rozpocząłem w 1942 roku, ale radość uczęszczania do niej przerwana została śmiercią ojca oraz koniecznością ułatwienia mamie w wychowywaniu trójki dzieci. Pod koniec 1942 roku, pod opieką ciotki, zostałem zawieziony do dalszej rodziny w Tomaszowie Lubelskim. Niemcy zamykali szkoły, toteż moją nauką zajęły się kuzynki. Ich nauka też została przerwana ale w klasach gimnazjalnych. Czas mego pobytu w Tomaszowie upływał w dostatku, nie brakowało jedzenia, zawsze miałem skórzane a nie drewniane buty, ubranie miałem szyte dość często, bo rosłem. Byłoby pięknie ale tęsknota za mamą i rodzeństwem doskwierała bardzo. W lecie 1944 r. front nacierających wojsk sowieckich dotarł do Wisły. Od września 1944 roku rozpoczęła się więc nauka w szkołach tomaszowskich. Wszystkie dzieciaki były kwalifikowane do odpowiednich klas. Pamiętam, że "komisja" przed którą stanąłem oceniła: "taki duży będzie pasował do klasy czwartej". I tak w klasie czwartej musiałem nadrobić zaległości klas drugiej i trzeciej. Nie było łatwo, więc do najlepszych uczniów się nie zaliczałem.
 
W kwietniu 1945 roku ukazał się jeden z pierwszych a może pierwszy numer tygodnika "Przekrój". Miałem wtedy niespełna 10 lat, ale szok jaki wówczas przeżyłem, pamiętam do dziś. Na jednej ze stron tygodnika umieszczono zdjęcie z krótką informacją z uroczystości religijnej ku czci pomordowanych przez zbrodniarzy hitlerowskich, mieszkańców Dąbia, może była to uroczystość ekshumacji? Od wielu miesięcy nie miałem żadnej wiadomości o moich najbliższych. Czy nie byli oni też uczestnikami pogromu? Ciotki bardzo zaniepokoiły się moim stanem, wciąż popłakiwałem. Dopiero list od mamy przynaglający mój powrót do domu, uspokoił mnie. Gdy czytałem listę osób rozstrzelanych, uzmysłowiłem sobie,że wiele nazwisk jest mi dobrze znajome. Dąbie było dzielnicą niezbyt rozległą i jak to na wsi "wszyscy się znali". 
 
Do mojego powrotu do Krakowa przyczyniła się głównie moja Mama, która chciała mieć wszystkie swoje dzieci przy sobie, chociaż było jej ciężko. Z tego powodu mój brat w wieku lat 13 musiał podjąć pracę w prywatnym zakładzie wujka przy naprawie maszyn biurowych, równocześnie ucząc się w szkole zawodowej. Nie wiem w jakim stopniu moje kiepskie wyniki nauki również przyczyniły się do szybszego powrotu do domu.
 
Mając jednak dokument ukończenia klasy czwartej, od września 1945 roku zostałem przyjęty do klasy piątej, w szkole na Dąbiu, przechodząc następnie do szóstej i siódmej. Wtedy postanowiono, że mam ją powtarzać. Myślę, że była to mądra decyzja nauczycieli i dyrekcji szkoły w trosce o moją przyszłość. Bo od tej chwili z nauką nie miałem już większych kłopotów tak w szkole podstawowej jak i w dalszej edukacji.
 
Muszę tu wspomnieć o przykrościach jakie w początkowym okresie po powrocie z Tomaszowa Lubelskiego doznałem ze strony mych rówieśników w szkole i na podwórku. Ten 2,5 letni pobyt w Tomaszowie wystarczył bym przyjął charakterystyczny sposób mówienia - jak kresowiacy. Tak więc przy każdej okazji dokuczano mi przezywając: "ta joj", co wyzwalało we mnie taką złość, że nie raz polały się łzy a nawet krew (z nosa).

Nauczyciele

Nauczyciele w szkole, których pamiętam to przede wszystkim pan Józef Długosz, mój wychowawca w klasie, który miał autentyczny autorytet, którego w klasie baliśmy się, choć nikogo absolutnie nie skrzywdził, wprost przeciwnie troszczył się o przyszłość ludzi których wychowywał. Uczył wielu rzeczy, przede wszystkim chyba śpiewu. 
 
Bardzo mile wspominam panią Marię Butrymowicz, z charakterystycznie krótko przyciętymi bielutkimi włosami, której cierpliwość była "anielska", mając do czynienia z uczniami, których nie jeden miał w swoim życiorysie działalność partyzancką i życie w lesie. Przerastali innych "o głowę", byli bardzo ważni, budzili respekt, skutecznie edukowali innych soczystym "językiem". Pani Butrymowicz kazała nam na lekcjach polskiego czytać "Pana Tadeusza" tak długo aż wszyscy robili to w miarę płynne.
 
Wspominam także pana Stanisława Święcha uczącego matematyki oraz fizyki. W szkole nie było wówczas gabinetu czy pracowni fizycznej. Na pokazy i zajęcia z chemii i fizyki chodziliśmy do pracowni mieszczącej się w kamienicy przy ulicy Stradomskiej nie pamiętam który numer ( w pobliżu kina "Atlantic" lub "Warszawa"). 
 
Lekcje religii księdza Jana Matyasika były właściwie ciągłą opowieścią snutą przez kochanego przez wszystkich księdza, ilustrującego te opowieści obrazkami naklejonymi na karton i wieszanymi na tablicy. Do prowadzenia zeszytów nie przywiązywał chyba wagi a przepytywanie było takie, żeby delikwent nie musiał się zbyt męczyć. Dostąpiłem zaszczytu mogąc służyć Mu do mszy świętej w kaplicy. Szkołę pamiętam jako duże sale klasowe i bardzo obszerny korytarz, którego podłoga, chyba parkiet była nasączona jakimś ciemnym specyfikiem. Korytarz, po którym w czasie przerw, musieliśmy chodzić karnie dwójkami wkoło pełnił także rolę sali teatralno - kinowej. Na dłuższą przerwę wszyscy wychodzili na podwórko, sale w tym czasie były wietrzone. Dużym wydarzeniem było (w moim mniemaniu) utworzenie sklepiku uczniowskiego. Przykry incydent, który zdarzył się w mojej klasie to było uderzenie "za karę" w głowę, jednego z kolegów z klasy. Nauczyciel "wyszedł z nerwów" po stwierdzeniu zniszczenia wiszącej na tablicy mapy przez uderzenie i przedziurawienie jej nogą od krzesła. Po zainstalowaniu głośników, w grudniu 1948 roku, musieliśmy wysłuchać "doniosłego" wydarzenia jakim było powstanie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej po połączeniu dwóch komunistycznych partii PPR i PPS. Poza tym czasem na korytarzu wyświetlano filmy przyrodnicze. Sale uczniowskie zapełnione były drewnianymi ławkami, niemiłosiernie podrapanymi i poplamionymi które miały lekko nachylone pulpity z otworami na kałamarze z atramentem, jako, że pisało się wówczas stalówkami w obsadkach. W klasach dla starszych były już stoliki i krzesła. Stoliki także miały otwory na kałamarze, ale miały ogromną zaletę: pulpity były poziome i gładkie w związku z tym nadawały się doskonale do gry "w cymbergaja". W pobliżu głównego wejścia, znajdowało się pomieszczenie pana tercjalna, który zawsze surowo zwracał się do rozrabiaczy. Pełnił też funkcję dzwonienia co przynosiło wielką ulgę i radość na koniec lekcji. Szkoła otoczona była rozległym ogrodem, pamiętam, że "pracowałem" w nim ale bardzo mało. Podwórko także było rozległe. Odbywały się na nim zajęcia na świeżym powietrzu, gry w piłkę. Od strony południowej przylegał budynek, początkowo jako kaplica, później jako "milicyjna izba zatrzymań dla nieletnich", w oknach której często widziałem chłopców ubranych chyba w piżamy wyglądających przez kraty na szkolne podwórko.   
 
Myślę, że to co napiszę teraz mieści się w granicach wspomnień, choć z perspektywy czasu wydaje się niezwykle śmieszne, dziecinne, żeby nie powiedzieć - głupie. Nie pamiętam w której klasie byłem, gdy przez pewien czas za budynkiem szkolnym stał wrak auta osobowego bez kół, bez drzwi i wielu innych rzeczy ale miał - kierownicę, którą można było obracać! Dzięki temu wrakowi, po kryjomu przymierzałem się do umiejętności prowadzenia samochodu. 
 
Wydarzeniem w klasie piątej była wycieczka do Ojcowa. Jechała wtedy dość duża grupa uczniów. Spotkanie było przy bramie głównej Monopolu Spirytusowego przy ul. Fabrycznej. Niepokoili się wszyscy ile i jakie samochody nas zabiorą. Była jedna ciężarówka ale z tak długą skrzynią ładunkową, że wszyscy się zmieścili. Brak plandeki, tylko drewniane ławki przy burtach to był cały "komfort" podróżowania. Ale radość była ogólna bo jedziemy na wycieczkę. Dzień był pogodny, ale przy większej prędkości było trochę zimno. Wycieczka była bardzo udana, cały dzień spędzony na świeżym powietrzu, zwiedzanie groty Łokietka itp. Ktoś zrobił zdjęcie całej grupy, miałem to zdjęcie długi czas. Może św. Antoni pomoże go odnaleźć, byłaby świetna ilustracja.

Dom rodzinny
 
Moi rodzice mieszkali początkowo w kamienicy pp. Łachetów przy ulicy Grzegórzeckiej. Nie znam powodu dla którego przenieśli się do kamienicy pp. Gondków przy ulicy Miedzianej 42. Moje wspomnienia z dzieciństwa związane są właśnie tylko z tym domem. Kamienica wyposażona była jedynie w prąd elektryczny i wodę na korytarzu, bez kanalizacji i bez gazu. Mieszkańcy tej kamienicy żyli w wielkiej zgodzie i bez konfliktów. Wejście do domu było od podwórka, na którym latem wieczorami kwitło życie towarzyskie, dzieciaki grały w piłkę. Były komórki gospodarcze, które stanowiły uzupełnienie piwnic jakie posiadali lokatorzy. Był dół na odpadki, wokół którego unosił charakterystyczny zapach. Zimą nieczystości płynne wylewało się z wiaderek wprost na teren ogrodu gospodarzy, który wiosną był zaorywany. Warunki higieniczne były bardzo prymitywne. W mieszkaniach porozwieszane były lepy, które w krótkim czasie były czarne od much. 
 
Oprócz wymienionych gospodarzy kamienicę zamieszkiwała na parterze bardzo kulturalna rodzina pp. Lossów. Na pierwszym piętrze oprócz mojej rodziny w sąsiedztwie mieszkała p. Gałatkowa z dziećmi oraz pp. Rosiakowie z córkami. Na poddaszu skromny pokój zajmowała p. Krawcowa z córką. Wspominam szczególnie p. Rosiakową która zajmowała się krawiectwem i często przesiadywała w naszej kuchni gdzie moja mama krzątała się słuchając opowieści sąsiadki. Wszystkich z kamienicy wspominam bardzo serdecznie. Wszyscy mieli podobny, niełatwy los, tak w czasie okupacji jak i w pierwszych latach po wojnie.

Znajomi z ul. Miedzianej

Nazwiska które pamiętam z sąsiedztwa to:rodzinę pp. Wielgoszów, z której wyrósł ksiądz Stanisław Wielgosz z którym kolegowałem i zdarzało mi się pasać z nim krowy, bo posiadali gospodarstwo. W tym domu mieszkali również pp. Cholewowie z synem Zymkiem i córką Basią (ta to mi dokuczała, nie lubiliśmy się wzajemnie, choć później się to zmieniło). Dalej było gospodarstwo pp. Tomasików u których można było zaopatrzyć się w świeże mleko. Dalej była stodoła pp. Tomasików i za nią kamienica w której mieszkali pp. Hajdugowie, Wrona Gienek, kolega z klasy który prawdopodobnie zrobił karierę kucharza. Dalej był czerwony, chyba drewniany dom gdzie mieszkali pp. Nowakowie z synami Józkiem i Marianem (był świetny w kopaniu piłki). Następnie dom, właściwie chata pp. Matogów z córką Stefcią, koleżanką mojej siostry z klasy. Dalej już tylko wyrywkowo: pp. Trynkowie, Bolesław który miał amputowane nogi i poruszał się na wózku. Pp. Cukierowie, (szewc), syn Staszek z którym bardzo chętnie kolegowałem. Dalej, już blisko nasypu kolejowego, w obszernym ogrodzie willa pp. Szarków, obecnie siedziba jakiegoś banku (?). Już prawie przy samym nasypie i wiadukcie kolejowym dom pp. Owsianków, Krzysiek z którym kolegowałem zginął tragicznie jadąc z dużą szybkością na motocyklu po zderzeniu z ciężarówką na Górze Borkowskiej.  
 
To był kierunek wzdłuż ulicy Miedzianej na zachód. W kierunku przeciwnym w pobliżu był dom w którym mieszkali pp. Kudasowie, Gierasińscy, Nalepowie z córką Haliną i synem Jerzym z którym się przez jakiś czas przyjaźniłem, ale gdy wrócił po szkole oficerskiej przyjaźń się skończyła. Patrząc z okien naszego domu w kierunku wałów Wiślanych widać rozległy teren na którym prowadzone były uprawy rolne (pp. Żyłowskich (?), a tuż przed wałami schludny domek pp. Pudełków
 
Idąc dalej ulicą Miedzianą mijaliśmy dom parterowy pp. Gronusiów, który wyróżniał się wypielęgnowanym ogródkiem, porządnym ogrodzeniem. Najmilsze dla mnie wspomnienie tego domu i p. Gronusiowej wiąże się z wypożyczalnią książek. W pomieszczeniu biblioteki unosił się niepowtarzalny zapach, zapach książek. Tu dopiero zapoznałem się z wieloma książkami które młody człowiek powinien znać. Zawdzięczam p. Gronusiowej zestaw lektur, które czytałem przykryty kołdrą w świetle latarki, bo mama kazała oszczędzać prąd. Po lewej stronie, już u wylotu ul. Grzegórzeckiej była posesja pp. Żyłowskich (?). Od tego miejsca zaczynało się jak gdyby "centrum Dąbia". Przede wszystkim po lewej stronie był sklep spożywczy w którym wszyscy zaopatrywali się w podstawowe produkty. Mówiło się: "idę do Jamroza", jak mama wysyłała po drobne zakupy. Po przeciwnej stronie, za przysadzistą konstrukcją metalową stacji transformatorowej znajdował się sklepik - cukiernia do którego chodziło się najchętniej, jeżeli tylko mama zgodziła się finansować lody, czy też lemoniadę w butelkach tzw. krachlę. Ze sklepiku słychać było charakterystyczny odgłos maszyny która mieszała składniki lodów. Na zewnątrz często leżały bryły lodu, który służył do chłodzenia mieszaniny na lody. Idąc dalej, można było powiedzieć, że idzie się ulicą, ponieważ wzdłuż drogi był rów ściekowy, pod koniec ulicy nawet dość głęboki. Po lewej stronie odchodziły ulice Krucza i Rzeczysko, którymi w ogóle nie chodziłem, nie miałem tam kolegów, za wyjątkiem Romka z ul. Rzeczysko, u którego byłem chyba tylko raz.. Po lewej stronie było kilka domków, w jednym z nich mieszkał Zenek Baran, dobry piłkarz KS Dąbski a później KS Hutnik Kraków. Z Zenkiem spotkałem się jeszcze w latach 80-tych w ówczesnej Hucie im. Lenina, ja jako autor jakiegoś projektu dla huty, on jako inspektor Inwestycji huty. Za tymi domkami, przy ulicy stała figura św. Jana Nepomucena. Przypuszczam, że figura ta w związku z budową nowego osiedla w latach 60-tych została przeniesiona na teren prywatny posesji po drugiej stronie ulicy(?). Po prawe stronie było duże pole, częściowo zajęte pod uprawy sięgające prawie do wałów wiślanych. Jest to już teren między Wisłą a Białuchą, rzeczką w głębokim korycie która ujście ma do Wisły. Pamiętam jej dość silny nurt, zimną wodę a także raki i pijawki, które czepiały się nóg brodzącego. Przed Białuchą stał dom pp. Sendorów (?), w miejscu gdzie w lewo odchodziła ul. Jachowicza którą się szło do szkoły, kaplicy i ochronki. Na początku ul. Jachowicza, po prawej stronie, stał barak, później rozbudowany, w którym była siedziba KS Dąbski. W klubie tym, przez jakiś czas sekretarzował mój ojciec. Był w domu zeszyt, zapisany jego ręką, w którym były sprawozdania z zebrań. Zeszyt niestety zaginął. Boisko klubu znajdowało się po drugiej stronie Białuchy, trzeba było przejść drewnianym mostem. Nie wiem, czy istniejący, jest posadowiony w tym samym miejscu? Za mostem była ul. Kosynierów, chyba o nieco odmiennym przebiegu aniżeli dzisiaj. Stał przy niej dom, kamienica w której mieszkał mój kolega Bolek Szkaradek. Po prawej stronie był teren wojskowy z koszarami, obecnie zajmowany przez policję.

Ulica Grzegórzecka
 
Ulica którą szło się do miasta, więc codziennie. Do wiaduktu kolejowego stały domy w zwartej zabudowie. Charakterystyczna była kamienica w której na parterze w narożniku był sklep mięsny. Mówiło się "u Blaka". Po lewej stronie ładny ceglany dom w którym mieszkał pan Józef Długosz. Byłem tu wraz z mamą, pewnie z powodu debaty na temat "mojej przyszłości". Dalej było domostwo pp. Karcz. Pamiętam, że dom ten miał bardzo niskie drzwi, bardzo wysoki próg i sień przez którą wchodziło się bezpośrednio do ogrodu. Tam mama zaopatrywała się w jarzyny i kwiaty przed wyjściem np. na imieniny. 
 
Przed wiaduktem kolejowym, jak wspominałem był dom pp. Owsianków. Za wiaduktem, po prawej stronie mieszkał kolega Stefan Wójcik, który miał robić karierę marynarza(?). Idąc dalej po prawej stronie były tereny zakładów maszyn drogowych i chyba dalej są. Tuż przed torami kolejowymi (szlaku Grzegórzki przez Dąbie, Wieczystą (Młyny), Czyżyny do Kocmyrzowa), tzw. "sztreka" był mały domek w którym działał fryzjer (nazwiska nie pamiętam). Po drugiej stronie ulicy stała kamienica, przed nią uliczny wodociąg. Charakterystyczne dla tej kamienicy było to, że zamieszkiwał w niej człowiek (bardzo biedny niewątpliwie) ale umysłowo niepełnosprawny, przez co dzieciaki dokuczały mu a on rewanżował się odgrażaniem się. Ja się go bałem. Po minięciu "sztreki", po lewej stronie znajdowały się duże magazyny, po prawej duże budynki tzw. "magistrackie". Za nimi wybudowany tuż przed wojną kościół pod wezwaniem Św. Kazimierza. Mam wspomnienie z 1939 roku (miałem cztery lata), kiedy mieszkańcy Dąbia zebrali się w kaplicy, bo kościół nie był jeszcze gotowy, by modlić się w związku z wybuchem wojny. Była modlitwa i płacz. Z kościołem św, Kazimierza, gdzie proboszczem był długie lata ks. Jan Mac, wikarym ks. Stożek mam szczególne wspomnienia jako ministrant przez kilka lat. Ks. Stożek zorganizował nam np. wycieczkę rowerową do Przegorzał, gdzie rozegraliśmy mecz piłkarski z drużyną ale nie ministrantów, tylko biorącą udział w rozgrywkach jakiejś klasy. Wynik tego meczu sprowadził naszą "drużynę" i sympatycznego wikarego na ziemię i więcej nie wybieraliśmy się już nigdzie w poszukiwaniu sukcesów. Przed terenami zajmowanymi przez firmę Zieleniewski, był zakład tzw. "gwoździarnia" a dalej już Zakłady Budowy Maszyn i Aparatury, gdzie miałem zajęcia warsztatowe uczęszczając do Technikum Mechanicznego przy ul. Wąskiej. Ulica Grzegórzecka od tego miejsca dopiero miała nawierzchnię z kostki brukowej i nieco później doprowadzono tu linię tramwajową "7", z której korzystałem w późniejszych latach kształcenia się i pracy.

ZAKOŃCZENIE
 
Wspomnień z okresu mieszkania na Dąbiu na pewno znalazłoby się więcej, ale chciałem opisać tylko to co wiązało się z najbliższymi i szkołą. Odejście z Dąbia i dalsze kształcenie oraz praca, nie pozwoliły utrzymać bliższych więzi z dzielnicą. Zresztą dzielnica wkrótce zmieniła się radykalnie przez powstanie wielkiego osiedla bloków, wybudowanie nowych ulic, tramwaju, różnych zakładów wreszcie kościoła, Ale szkoła pozostała i niech kształci ludzi którzy na zawsze tę dzielnicę zachowają w serdecznej pamięci bo na to zasługuje.

Kazimierz Tratkiewicz   

7) Wspomnienia P. Zygmunta Hajdugi o Dąbskim Klubie Sportowym 

Moje wspomnienia o Klubie Sportowym "Dąbski" sięgają moich najmłodszych lat, kiedy to ojciec - działacz klubowy zabierał nas z bratem Władysławem na mecze. W 1938 roku władze klubu zrezygnowały z lokalu przy ul. Rzeczysko 13, w którym była siedziba klubu. Ojciec wynajął ten lokal (pokój z kuchnią) i zamieszkaliśmy tam całą rodziną. W mieszkaniu pozostało dużo rzeczy należących do klubu, przede wszystkim dokumentacja klubowa, protokoły zebrań, dane zawodników i członków zarządu. W 1939 roku, kiedy wybuchła II wojna światowa nikt nie myślał o ratowaniu pamiątek klubowych, każdy dbał o ratowanie swojego życia. 
 
Ten stan nie trwał długo. Wraz z organizowaniem życia w czasie okupacji zaczęto ostrożnie myśleć o wznowieniu działalności klubu, na ile to było możliwe w czasie wojny. Powoli zaczęto organizować zarząd i zawodników. Kilka razy zarząd zbierał się u nas w domu. Pamiętam, że wtedy z bratem staliśmy na tzw. czatach; mieliśmy ostrzegać w razie pojawienia się kogoś podejrzanego. Jeszcze na początku wojny "Dąbski" posiadał boisko przy ul. Miedzianej (obecnie ul. Widok i ul. Półkole). Bramki były pokryte siatką metalową, podobną do tej, która służy teraz do ogrodzeń. Pamiętam, że w zarządzie byli Władysław Liszkowicz, Jan Majka, Zygmunt Pamuła, Andrzej Lorenc i Adam Kudas. A zawodnicy to Edward Sabak, Władysław Nalepa, Jan Nalepa, Bolesław Trynka, Julian Trynka, Władysław Zygartowski, Antoni Gondkiewicz, Stefan Rusinek, Kazimierz Kumela, Edward Koprowski, Mieczysław Koprowski, Stefan Birgiel, Marian Wątorski, Stanisław Wątorski, Karol Kumela, Tadeusz Boczarski - jako 16-latek.
        
Nie pamiętam w którym roku okupant postanowił o likwidacji boiska, które zostało podzielone na działki rolne. Mimo braku boiska życie sportowe nadal trwało. Szukano takich miejsc, na których można było kopać piłkę. Często grano w miejscu, gdzie dzisiaj stoi "Plaza", albo na terenie cegielni "Gutmana" - był tam taki kawałek terenu piaszczystego, na którym trenowano; dzisiaj byłaby to piłka plażowa.
        
Oprócz takich boisk "naturalnych" mecze odbywały się też na prawdziwych boiskach, tzw. ligowych. Obiekty takie posiadały kluby "Wieczysta" przy ul. Czyżyńskiej, na łąkach, ale było także boisko "Rakowiczanki", na którym rozgrywano najwięcej meczy. Przy ul. Fabrycznej także było boisko, na którym rozgrywała mecze nowa drużyna "Osiedlanka". Na boisku w Rakowicach rozegrano nawet mecze o Mistrzostwo Krakowa - między "Wisłą", "Cracovią", "Garbarnią" Groble i "Zwierzynieckim". "Dąbski" zajął w tych rozgrywkach trzecie lub czwarte miejsce. Boisko "Rakowiczanki" (dzisiaj w tym miejscu stoi "Krakchemia") było dobrze usytuowane - widać było z daleka, jak się ktoś zbliżał i w razie niebezpieczeństwa można było uciekać. Innym w miarę bezpiecznym boiskiem był obiekt "Wieczystej" ale to z innego powodu. "Wieczystą" opiekował się syn dyrektora młynów, którego dobrze zapamiętałem. On kibicował "swojemu" klubowi i nie mógł znieść kibiców innej drużyny. Często musieliśmy uciekać przed nim, bo gdy za głośno dopingowaliśmy "Dąbskiemu" to gonił nas z bykowcem. Przypominam sobie takie zdarzenie - właśnie gonił nas Artur, bo tak miał na imię ten Niemiec i wtedy Edek Jakubik wyjął pistolet z zamiarem zastrzelenia go. Na szczęście koledzy powstrzymali Edka.
        
Właśnie na takim meczu rozgrywanym z "Wieczystą" zagrał, jako 16-latek Tadek Boczarski. "Dąbski" miał wtedy silną drużynę. Gdzieś od 1943 roku w bramce "Dąbskiego" bronił Edek Bębenek. Po wojnie występował na tej pozycji w "Stali" Nowa Huta, tak nazywał się wcześniej "Hutnik", a następnie w "Wiśle".
        
Zawodnicy "Dąbskiego", jakich pamiętam to W. Nalepa, J. Nalepa, W. Zygartowski, B. Trynka, J. Trynka, M. Solarz, S. Wątorski, K. Kumela, K. Kumela, S. Birgiel, S. Rusinek, później jeszcze doszedł z Czyżyn Siwek, W. Dąbroś, J. Leniewicz, M. Wątorski i S. Samek.
        
Wraz ze zbliżającym się końcem wojny nadchodziła radość ale dla klubu "Dąbski" zaczęły się tragiczne czasy. Te tragiczne chwile nie dotyczyły tylko klubu ale przede wszystkim mieszkańców całej Dzielnicy XX. Zaczęły się aresztowania i coraz częściej znikali ludzie bez żadnego śladu. Aresztowania łączyły się najczęściej z brakiem możliwości powrotu do domu. Tak właśnie było z braćmi Skwarek, z braćmi Dziedzic, z braćmi Leniewicz, z W. Kołodziejczykiem, W. Liszkowiczem, Z. Pamułą, i H. Warmusem. 
 
15. stycznia 1945 roku dopełniło się zbrodnicze dzieło okupanta. Niemcy rozstrzelali w ostatnim akcie okupacji w Krakowie 79 osób, najczęściej mieszkańców Dąbia. Wśród zamordowanych było wielu zawodników i działaczy "Dąbskiego". 
 
Po wyzwoleniu klub zaczął swoją działalność niemal od zera. Za sprawą Bolesława Szarka, oraz ojca i syna Gronusiów zaczęto starać się o pozyskanie baraku, który został po Niemcach przy ul. Jachowicza, w ogrodzie P. Kofinów. Prace adaptacyjne przebiegały w szybkim tempie. Najpierw powstała sala, w której odbywały się dancingi, później wieczornicę. Gdzieś około września lub października 1945 roku zostałem kimś w rodzaju gospodarza, wynagrodzeniem były datki za szatnię w czasie zabaw. 
 
Zarząd, któremu przewodniczył Więcek poczynił starania o miejsce, na którym będzie można wybudować nowy klub. Wybrano parcelę przy ul. Jachowicza 1 a boisko miało powstać przy ul. Barakowej, dzisiaj przy ul. Dąbskiej. Najważniejszym zadaniem było w tamtym czasie zgromadzenie zawodników, którzy tworzyliby drużynę. W mojej pamięci są nazwiska ówczesnych graczy: Edward Bębenek, Roman Mastek, Adam Mirek, Tadeusz Blak, Bolesław Trynka, Edward Marcela, Stanisław Gracz, Jan Nalepa, Władysław Nalepa, Stanisław Nalepa, Czesław Kofin, Bogusław Żuchowski, Leszek Budziakowski, Stanisław Ryś, Stefan Birgiel, Stefan Rusinek, Antoni Gołkiewicz, Stanisław Samek. Kierownikiem drużyny został Bronisław Żuwała. Zarząd klubu tworzyli Adam Kudas, Tadeusz Wiśniewski, Franciszek Nalepa, Tadeusz Wypich, Stanisław Hajduga, honorowym prezesem - Bolesław Szarek. W klubie na nowo powołano sekcję kolarską, tenisa stołowego i powstała sekcja boksu mężczyzn, ale bez powodzenia.
        
W nowo-powstałym klubie aktywnie uczestniczyły również kobiety. Żony Bolesława Trynki i Adama Kudasa oraz Halina Grzyb powołały kółko teatralne, którego inicjatorem był Adam Wiatr. Sztuki początkowo wystawiano w Szkole nr 39, scena, jak również widownia zainstalowane były w korytarzu a próby odbywały się w klubie. W skład zespołu teatralnego wchodzili: Panie Honorata Koprowska, Florentyna Kwintowska, Janina Czepiec, Pani Kozłowska, Stefania i Stanisława Zięba, Halina Grzyb i Panowie Adam Wiatr, Tadeusz Bolak, Adam Mirek, Marcela, Leszek Budziakowski. Powstał też zespół muzyczny, w którego skład wchodzili Stanisław Ryś, Roman Mastek, Franciszek Wać. Zespół teatralny działał, aż do momentu wcielenia "Dąbskiego" do pionu Z. S. "Spójnia", gdzie częścią zrzeszenia były również zakłady spirytusowe, pod patronatem których działał później zespół teatralny. Natomiast zespół muzyczny działał przy klubie dalej.
        
Okres zrzeszenia klubów spowodował odejście wielu działaczy, np. Andrzej Lorenc, Wypych, Więcek ,Hajduga, Długosz, Jaworek. Wraz ze zmianą zarządu zmieniali się też zawodnicy. W drużynie zostali E. Bębenek, T. Boczarski, J. Nalepa, S. Birgiel, resztę składu uzupełnili młodzi zawodnicy R. Mostek, L. Budziakowski, A. Mirek, A. Soczyński, T. Blak, E. Marcela, S. Ryś, M. Pepkoski i A. Boczarski. Brat tego ostatniego Kazimierz Boczarski zamienił sekcję piłkarską na bokserską, w której to dyscyplinie osiągnął wielki indywidualny sukces, bo zdobył Mistrza Polski, vice Mistrza Europy. Po powrocie z "Legii" Warszawa zasilił "Hutnika", z którym wielokrotnie zdobywał Mistrza Polski.
        
Chciałbym tu wspomnieć o "Stali" Nowa Huta. Wraz z budową Nowej Huty powołano drużynę "Stali". Żeby powstała drużyna trzeba mieć zawodników. Do tej drużyny werbowano zarówno z "Dąbskiego" i "Prokocimia". Można to nazwać werbunkiem, gdyż granie w "Stali" to pierwsze zalążki zawodowstwa, zawodnicy byli zatrudniani na wydziałach, gdzie nie musieli pracować fizycznie a pobierali pensję. Można było otrzymać w ten sposób mieszkanie. Tak zresztą działo się w całej Polsce, zarówno w górnictwie, jak i w milicji. Z "Dąbskiego" odeszli E. Bębenek, A. Mirek, S. Nalepa, R. Mastek i Z. Baran. Drużyna "Stali" została dołączona do II ligi, ale w komunizmie nie takie dziwne rzeczy się działy.
        
Po raz nie wiadomo który nasza drużyna musiała się praktycznie na nowo organizować. Zmieniali się zawodnicy, zmieniał się zarząd czasem na lepsze, czasem na gorsze ale klub działał i na szczęście działa po dziś dzień.
        
Chciałbym przypomnieć jeszcze zawodników, którzy rozpoczynali karierę w "Dąbskim" a przeszli do lepszych klubów. Wiesław Rusinek najpierw przeszedł do "Wisły", a później do "Unii" Tarnów. Antoni Zalman przeszedł do "Wisły", Jerzy Rajcher do "Cracovii", a Aleksander Warmus do "Wawelu" (I liga).Ryszard Krzyżanowski zaczął grać w "Arkonie" Szczecin a Czesław Kołodziejczyk zaliczył kilka rozgrywek w drużynie reprezentacji Polski. Niektórzy zawodnicy grali także w Orlętach Polski prowadzonych przez trenera Jesionka.
        
W "Dąbskim" działała również sekcja hokeja na trawie. Drużyna grała w II lidze. Niestety ze względów finansowych ta drużyna była skazana na powolne rozwiązanie. Laskarze z "Dąbskiego" byli jedynymi reprezentantami z naszego województwa. W związku z tym, dalekie wyjazdy pochłaniały dużo czasu i pieniędzy. Jednak ważne było to, że pomimo przeciwności zapaleńców tej dyscypliny nie brakowało.
        
Jak już wspomniałem, jestem szczęśliwy, że klub nadal działa. Jednak wiele się zmieniło i nie jestem pewien czy na dobre. Dawniej klub tętnił życiem już od godz. 17 do godz. 22. Klub wypełniony był młodzieżą i nie tylko tą młodszą ale i tą starszą. Najpopularniejszą rozrywką była gra w tenisa stołowego oraz w karty. Gra w remika odbywała się nie tylko w świetlicy ale i w sekretariacie. W tej chwili przynajmniej przez 4 miesiące klub jest zamknięty na cztery spusty. Może gdyby klub poszerzył swoją ofertę to młodzież z Dąbia miałaby miejsce do realizacji swoich pasji, a tym samym nie dochodziłoby do smutnych incydentów z udziałem młodych, znudzonych ludzi. Obawiam się, że w momencie kiedy klub uzyska wieczystą dzierżawę to i ta działalność zginie. Do końca nie wiem też w jaki sposób klub pozbył się budynku przy ul. Jachowicza, wybudowanego w latach 50-tych?
        
"Dąbski K. S." na szczęście działa do dziś i nawet drużyna piłkarska uzyskała awans do klasy "A". Warto zatem wspomnieć o zawodnikach ostatniej dekady, którzy przyczynili się do tego sukcesu: Bogdan Łyczko, Adamczyk, Iwaszczyszyn, Sebastian Musiał, Mirosław Kłak, Mirosław Semper, Rafał Cebula, Janusz Rospond, Piotr Dębski, Tomasz Raś, Artur Turczyk, Maciej Jękot, Ireneusz Futro i Tomasz Zawartka, a także trener Krzysztof Szewczyk.
        
Ktoś wspominał, że boisko powinno być nazwane imieniem Zbyszka Musiała. Jest to postać bardzo zasłużona dla działalności klubu, ja tego nie kwestionuje. Jednak w miarę, jak się zastanawiałem nad tym projektem to uznałem, że można się zastanowić również nad propozycją nazwania boiska imieniem Księdza Jan Matyjasika. Ksiądz Matyjasik nie tylko wspierał klub w jego działalności, ale także młodzież i całą ludność XX Dzielnicy w czasach najbardziej trudnych, jakimi była okupacja hitlerowska. Należy wspomnieć, że Ksiądz Matyjasik zasiadał w zarządzie klubu i bardzo był oddany zawodnikom i tej dyscyplinie. Pamiętam, że Ksiądz kupił sobie motor, po to aby mógł zdążyć w niedzielę na mecz. Niektórym mieszkańcom, fakt tego zaangażowania Księdza w sport przeszkadzał i pisano na niego anonimy. W związku z tym Ksiądz musiał zrezygnować z pełnionej funkcji.
        
Tą smutną refleksją kończę moje wspomnienia. Moje wspomnienia dedykuję wielu sympatykom i żyjącym jeszcze zawodnikom z tamtych lat. Każdy ma prawo do wspomnień i tęsknoty za lepszymi latami "Dąbskiego". Tym bardziej, że w tym roku "Dąbski" obchodzi 90-lecie swojego istnienia i warto przy tej okazji pamiętać o tych, których losy czasami tragicznie były z klubem związane.  


Zygmunt Hajduga
 

8) Adam Gryczyński - fragmenty "Wspomnień dygresyjnych"

 
Koleżanki i koledzy z lat szkolnych 
 
(źródło fot. zbiory prywatne p. Adama Gryczyńskiego)
Wiosną 1967 r. kiedy miałem niespełna dziesięć lat, przeniosłem się ze Szkoły Podstawowej nr 2 przy ul. Łobzowskiej do SP nr 39 na Dąbiu przy ul. Stanisława Jachowicza w Krakowie. Budynek był dość duży i stary (z 1916 r.), ale w porównaniu z moją dawną szkołą, która była ogromna i, jak na tamte lata nowoczesna, ten wydawał się zaściankowy i ponury. Kiedy po raz pierwszy tam zaszedłem, to osobą, którą ujrzałem, była dyrektor mgr Jadwiga Kwiecień, starsza, siwiejąca już pani z wielkim kokiem na głowie. Wkrótce potem wraz z Arturem Frejkiem, moim nowym kolegą z klasy, (a zarazem z tej samej klatki w bloku) zaskarbiliśmy sobie jej wdzięczność, bo będąc kiedyś w szkolnym ogrodzie uratowaliśmy małe kurczęta przed atakiem srok usiłujących je porwać. Ogród był zapuszczony, ale ścieżki, klomby kwiatowe, uprawy, krzewy i drzewa owocowe świadczyły o jego dawnej świetności. Tam, gdzie obecnie jest plac i boisko sportowe, rosły wysokie topole, z których odrywaliśmy z Artkiem kawałki kory, aby scyzorykiem wystrugać potem łódeczki, dla których akwenem stawały się kałuże, jakich po ulewach pełno było w pobliżu. Podczas jednej z pierwszych lekcji gładko przeszedłem indywidualny test, polegający na przeczytaniu fragmentu jakiejś czytanki, wskazanej przez pana Kindykiewicza, młodego, sympatycznego nauczyciela od j. polskiego, który w charakterystyczny sposób wymawiał spółgłoskę „r”. Zaskoczeniem dla mnie było to, że moja nowa klasa była koedukacyjna, tzn. uczyli się w niej wspólnie dziewczęta i chłopcy, w przeciwieństwie do dawnej klasy, gdzie byli tylko sami chłopcy. Obecna sytuacja była o tyle stresująca, że nie posiadając wcześniej kontaktów z dziewczynami, czerwieniłem się jak burak już na samą myśl, że mam się do nich zwrócić z czymkolwiek. Na szczęście moja nieśmiałość szybko odeszła w zapomnienie, bo dziewczęta z klasy okazały się bardzo fajne, a na dodatek ładne. Pamiętam, że przede mną w ławce siedziała Lidka Mikoś, urocza, drobna blondyneczka. Miała starszą siostrę lekko utykającą na jedną nogę i o ile sobie przypominam mieszkała na Dąbiu w starej, lecz solidnej chałupie krytej strzechą. (Podobnie jak nowy kolega Woźniak z Beszcza, gdzie urządziliśmy szkolną wycieczkę po to, aby opisać wiejskie gospodarstwo jego rodziców, a on z satysfakcją pokazywał nam domowy inwentarz. Tamten dom stał tuż za wałem przy moście na Wiśle, gdzie dziś stoi hala Lidla). Wracając do Lidki, to siedząc w rzędzie tuż za nią, miałem nieustannie przed oczyma jej piękne, długie włosy, które korciły by je pociągnąć, lub chociaż rozwiązać dla hecy jej niebieską kokardę, ale nie odważyłem się na to. Pamiętam też inne koleżanki; Romę Koprowską, Małgosię Kalczyńską (biegała najszybciej z całej klasy), Krystynę Drelewską, Ewę Solecką (śpiewała piosenki z repertuaru Kasi Sobczyk, np. „Trzynastego”), Małgosię Abrahamowicz ( miała starszego o rok brata Janka, który niedawno został proboszczem w kościele na os. Na Wzgórzach Krzesławickich, a wcześniej był w parafii Św. Krzyża w Krakowie). Wszystkie tamte koleżanki mieszkały po drugiej stronie Al. Pokoju w blokach pod numerami 17 i 21., gdzie się spotykaliśmy dla zabawy. Pamiętam też: Dorotę Worytko (miała przepiękne rude włosy), Mirosławę Gałązkę (przez jakiś czas siedziałem z nią w jednej ławce), Lidkę Andruszkiewicz, Anię Łaszkiewicz (miała b. dobre oceny), Lucynę Płaszewską (przyjechała ze Słomnik, pisała świetne wypracowania z j. polskiego), Mirkę Banaś (często siedziała z żółtym szalikiem na lekcjach), Henię Rubiś, Ewę Ciosek, Elę Kapustę, Dankę Karpecką oraz te, których imiona niestety uleciały mi już z pamięci; Łachetę, Kuborek, Uznańską, Musiałek, Dziedzic…Natomiast spośród kolegów, oprócz wymienionego Artka Frejka zapamiętałem; Ryśka Zdziarskiego (mieszkał i nadal mieszka w tej samej klatce w bloku), Tadka Trybusa (już w III klasie potrafił pięknie grać na akordeonie, m.in. „Wróć do Sorrento”) Mirka Dąbrosia, Roberta Budziakowskiego, Janusza Pitalę, Ryśka Weszkę, Wieśka Zakrzewskiego, Jurka Kośnika, Mariana Jurkowskiego (pamiętam też jego siostrę Elżbietę), Mietka Kasprzyka (i on miał starszą siostrę) Wojtka Dziewońskiego, Krzyśka Kruczka, Jacka Chojeckiego Włodka Fudalika, Krzyśka Polaka, Michała Sochę, Cześka Piwowarczyka, Matusa, Brewkę, Godulę, Andryszczaka, Grzegorczyka, Tekielego…A potem doszli koledzy z nowo powstałych bloków przy ul. Bajecznej; Piotr Malik i Krzysztof Wolak - moi późniejsi, serdeczni przyjaciele z podstawówki ale także z Liceum Nr. VIII gdzie wspólnie zdawaliśmy maturę. Niestety, potem nasze drogi już się rozeszły. Wśród uczniów SP. nr 39 spoza naszej klasy znałem też Mirka Orzechowskiego, świetnego perkusistę. (W czasach studenckich graliśmy razem w blues-rockowej kapeli „Konglomerat”, on na bębnach, ja na gitarze, grali także: Wacek Kozłowski na skrzypcach, Jacek Kumor „Bąbel” na basie i Bogusław Kołodziej, mój kuzyn - na gitarze, współpracował z nami jako akustyk śp. Zbigniew Sułek. W 1978 r. zaliczyliśmy m.in. Festiwale: Jazz Juniors w Krakowie i Jazz nad Odrą we Wrocławiu. Sporadycznie grywałem też z kapelą z Koszyc w składzie z Adamem Nowakiem - harmonijka ustna, śpiew, Adam jest od lat dyrektorem Gorlickiego Centrum Kultury, jego bratem Staszkiem - gitara basowa, śpiew i Krzysztofem Chodorowskim - perkusja). W szkole podstawowej poznałem też Henia Karpińskiego, z którym mam przyjemność od lat pracować w NCK, gdzie on jest cenionym poligrafem i świetnym kolegą, a także Ryśka Zielonkę (z którym mieszkaliśmy vis a vis), Ryśka Stokłosę, Piotrka Pochronia, Szkolnika, Koprowskiego, „Dudusia” Zakrzewskiego, Miklowskiego (syna nauczycielki), Pawlikowskiego (świetnie grał w piłkę) i in. Ze starszych roczników znałem Jurka Starucha, Wieśka Kurdziela, Krzyśka Banacha, Andrzeja Kłaputa, Augustyna i in.
 
Grono pedagogiczne
 
Od momentu rozpoczęcia mojej nauki w szkole na Dąbiu minęło juz czterdzieści kilka lat, nic więc dziwnego, że jedne okruchy wspomnień zacierają się, inne zaś giną w otchłani niepamięci. Spośród nauczycieli jednych przypominam sobie lepiej, drugich słabiej, a innych wcale. Kiedy przymykam oczy, przywołuję w wyobraźni niektóre postaci, zwykle w klasie na lekcjach. Pamiętam nazwiska, ale nie mogę ich skojarzyć z konkretną postacią. Bywa też na odwrót, kiedy wyraźnie widzę ich postać, ale nie pamiętam już ich imion ani nazwisk, jak np. mojej ulubionej polonistki z VII i VIII klasy, starszej, siwej i utykającej na nogę pani, której tak wiele zawdzięczam, o czym w pełni przekonałem się po latach. Była jeszcze przedwojenną nauczycielką i apologetą wieszczów narodowych, zwłaszcza Juliusza Słowackiego. Była też aniołem dobroci i łagodnej perswazji. Z przyjemnością pisałem obszerne wypracowania, a ona zwracała mi uwagę na zbyt rozwlekły „barokowy” styl pisemnej wypowiedzi, co jak widać, zostało mi do dziś. Józef Długosz – był najstarszym nauczycielem pracującym w tej szkole od 1921 roku. Znakomity pedagog, wychowawca i społecznik. Chętnie podejmował się pracy z tzw. trudną i zaniedbaną młodzieżą. Cieszył się ogromnym autorytetem i szacunkiem ze strony uczniów i ich rodziców. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek krzyknął na ucznia, bo wystarczało jego przenikliwe spojrzenie i wymowne milczenie. Zawsze chodził w garniturze, często pod krawatem. Opiekował się miejscem straceń na Dąbiu. Każdego roku w kwietniu – miesiącu pamięci narodowej, odnawialiśmy tam wraz z harcerzami i starszymi chłopakami ze szkoły, w jego obecności metalowe ogrodzenie. Organizował spotkania i apele. Uczył różnych przedmiotów; fizyki, chemii, a w okresie mojego pobytu w szkole prowadził zajęcia z wychowania muzycznego, chór szkolny, zajęcia praktyczno-techniczne, wygłaszał pogadanki na różne tematy, także dla rodziców. Za długoletnią pracę został odznaczony Krzyżem Kawalerskim II Klasy. Stanisław Święch - uczył mnie matematyki w kl. V –VII. Był znakomitym, przedwojennym nauczycielem i wychowawcą. Prawdopodobnie dość szybko zorientował się, że raczej nie będę orłem z „matmy” ale jakoś mnie tolerował, a ja starałem się przynajmniej nie zawieść jego minimalnych oczekiwań. We wszystkim co robił był bardzo skrupulatny i pedantyczny. Prowadził spółdzielnię uczniowską, organizował zbiórkę makulatury. Zawsze przychodził do szkoły w garniturze (stalowym, granatowym lub ciemno-brązowym, często pod krawatem). W klasie V i VI, gdy u paru uczniów pojawiły się problemy z nauką matematyki, Stanisław Święch zorganizował tzw. „douczanie” dla kilkuosobowej grupy, w skład której wchodzili uczniowie z innych klas. (Pamiętam, jak któregoś dnia tuż przed „douczaniem” pyskata woźna wyprosiła mnie z wrzaskiem ze szkoły za brak obuwia na zmianę. Byłem za to wściekły, tym bardziej, że do reprymendy przyłączył się p. Święch. Poczułem się na nich obrażony, bo buty miałem czyste. Niby to posłusznie poszedłem do domu, ale z zamiarem pozostania, ale później, gdy nieco ochłonąłem, zabrałem z sobą pantofle i wróciłem do klasy. Po zajęciach p. Święch na korytarzu podszedł do mnie i ku mojemu zaskoczeniu, w serdecznych słowach podziękował mi za to, że mimo doznanych przykrości i upokorzenia nie opuściłem zajęć. Nie wiem, i nie jest ważne, czy przez te kilka miesięcy Stanisław Święch pracował z nami społecznie czy nie. Liczy się, że nikt z naszej klasy nie repetował, i to, że znalazł się z nami w tym samym miejscu i czasie, ten znakomity Nauczyciel i Wychowawca. Człowiek niesłychanie skromny i uczciwy, wyrozumiały, ale i wymagający, dla którego najważniejszym celem było dobro ucznia; jego wiedza i rozwój. Wartość jego pracy wychowawczej uświadomiłem sobie w pełni dopiero gdy stałem się dorosły. Był przyjacielem dzieci i młodzieży, co zważywszy na jego dorobek i udział w wychowaniu kilku pokoleń brzmi jak truizm, ale tak właśnie było. Nie należałem do jego ulubieńców, a mimo to łączyła mnie z tym „profesorem” – jak się do niego z honorem zwracano – mocna nić sympatii. Dotąd widzę wyraźnie jego zadumaną, lekko uśmiechniętą twarz i łagodne, siwo-niebieskie oczy, w których odbijała się niekiedy troska, ale i radość z sukcesu, kiedy ujrzał wyraźny postęp w nauce swoich uczniów. Widzę, jak niesie do pokoju nauczycielskiego lub do swojego domu, w wypchanej do granic wytrzymałości, ciężkiej, skórzanej torbie zeszyty z zadaniami do oceny, jak chodzi - gdy pełnił dyżur - podczas przerwy korytarzem lub po podwórku szkolnym czuwając nad bezpieczeństwem dziatwy. Owszem, potrafił się mocno zdenerwować, kiedy przyłapał uczniów na paleniu papierosów, najczęściej gdzieś po kątach czy w toalecie. Nie tolerował (właściwie, uważał to za skandal) żucia gumy na lekcjach, zaśmiecania, plucia, przekleństw i bójek, szczególnie wtedy, gdy ofiara pochodziła z młodszej klasy i była bezbronna. Stanisław Święch czuł się odpowiedzialny za każdego ucznia. Nie był co prawda obdarzony jakąś wyjątkową charyzmą, ale, miał za to powołanie do zawodu nauczycielskiego, tak rzadko dziś spotykane. Może w dobie nieustannie „reformowanych reform” szkolnictwa niezmiernie trudno jest nauczycielowi osiągnąć ten pożądany stan? A może błąd tkwi w samej strukturze szkolnictwa i programach nauczania? W każdym razie póki system oświatowy nie zostanie zbudowany na zdrowych fundamentach, to trudno będzie spotkać nauczycieli tego formatu co Stanisław Święch. W Kronice Szkolnej natrafiłem na dwie notatki prasowe dotyczące jego osoby, pierwsza prawdopodobnie pochodzi z „Dziennika Polskiego”, druga zaś z „Echa Krakowa”:
 
„W październiku1923 r. Rada Szkolna Miejska skierowała nauczyciela Stanisława Święcha do pracy w szkole podstawowej na Dąbiu, wówczas dzielnicy peryferyjne, po trosze robotniczej, po części chłopskiej. Od tamtej daty minęło już okrągłe 50 lat, przez które Stanisław Święch bez przerwy związany był z tą szkołą, z tutejszą młodzieżą. Minione półwiecze Jego życia wypełniała jedna pasja – praca z młodzieżą. Matematyk z wykształcenia, w razie potrzeby (a chwil takich było wiele) uczył również innych przedmiotów. Swej działalności pedagogicznej nie ograniczał tylko do kształcenia – był twórcą jednej z najstarszych w Krakowie, istniejącej do dziś, spółdzielni uczniowskiej, a przez ostatnie lata przewodniczył Szkolnej Społecznej Komisji Wychowawczej. W czasie okupacji nieprzerwanie brał udział w tajnym nauczaniu. Wczoraj szkoła nr 39, w której Stanisław Święch przepracował 50 lat uczciła zasłużonego nauczyciela uroczystością, z udziałem innych emerytowanych nauczycieli, pedagogów dziś tu pracujących i młodzieży. Dyrektorka szkoły, Stanisława Szopa, życząc jubilatowi dalszych sukcesów w społecznej już pracy pedagogicznej podkreśliła, że Stanisław Święch może być dla wszystkich wychowawców młodzieży wzorem człowieka i nauczyciela.(pł)”
 
„W kronice Szkoły nr 39 im. Bartosza Głowackiego na Dąbiu pod datą 8. X. 1923 zanotowano: Rada Szkolna Miejska w Krakowie przesyła odpis Kuratorium Okręgu Szkolnego Krakowskiego z dn. 22.09.1923 asygnaty dla p. Stanisława Święcha. Uposażenie X stopnia służbowego i dodatek drożyźniany I grupy...Tak przed 50 laty zaczęła się praca pedagogiczna Stanisława Święcha w szkole nr 39. Dziś w dniu jubileuszu tak wspomina tamte dni: „Była to parterowa szkoła pięcioklasowa, na budyneczku znajdowała się wieżyczka z dzwonkiem, dookoła stały małe chałupki. Tramwaj w tym czasie dojeżdżał do Poczty Głównej, a dalej odbywało się pieszą wędrówkę. Było to ani miasto, ani wieś.”
 
,,Z tą właśnie szkołą przy ul. Jachowicza związał się na całe Zycie matematyk, który w różnych okresach czasu uczył, w zależności od potrzeb, nawet śpiewu. Założył tu jedną z pierwszych szkolną spółdzielnię uczniowską. Uczył i wychowywał. Były więc w szkole kursy kroju i szycia, szkolny zakład fryzjerski. Przyszła okupacja. Nie przerywając pracy w szkole od października 1944 po dzień 16 stycznia Stanisław Święch brał udział w tajnym nauczaniu. Po wyzwoleniu organizował szkołę w nowych warunkach. Jego energii zawdzięczała szkoła to, że…jako pierwsza w naszym mieście została odmalowana w 1945 r. Był kierownikiem szkoły, następnie społecznym zastępcą. Związek Nauczycielstwa Polskiego powołało go na superarbitra w sadzie koleżeńskim. Wychował wiele pokoleń, służył pomocą i doświadczeniem swym młodszym kolegom. Otacza go sympatia wychowanków, dla których szczególnie wiele zdziałał w społecznej komisji wychowawczej, w której pracach, mimo przejścia na emeryturę, bierze nadal czynny udział. W dniu jubileuszu 50-lecia pracy profesora Stanisława Święcha przyłączamy się i my do gratulacji i najlepszych życzeń. (j.r.)”
 
Pozostali moi nauczyciele to:
 
Ewa Zaremba - uczyła mnie matematyki, a w IV klasie, w ramach zajęć pozalekcyjnych zacząłem do niej chodzić na kurs gry na gitarze. Kiedyś jednak mocno jej podpadłem, bo podczas wizytacji z kuratorium nie potrafiłem rozwiązać dość prostego zadania na tablicy. Naukę gry na instrumencie jednak kontynuowałem, tak, że wraz z innymi oraz chórem szkolnym wystąpiłem na zakończenie roku szkolnego 1967/68. Pan Kindykiewicz – j. polski, mgr Wanda Janda – moja wychowawczyni w IV kl., mgr Mirosława Kieszkowska – j. polski, Zdzisław Krajewski – zajęcia techniczne, mgr Irena Cebulska – uczyła mnie historii od VI kl.,
mgr Julia Flis – wychowanie plastyczne. (Na jednej z lekcji prowadzonych przez p. Flis moja koleżanka Ewa Ciosek wyraziła nie tylko swoją wątpliwość, że czegoś tam nie narysowałem osobiście i że ktoś mi w tym pomagał, w związku z czym poprosiłem ją o miękki ołówek, kartkę brystolu i w ciągu jednej lekcji przerysowałem z zamieszczonej w podręczniku fotografii gotycką katedrę Notre Dame gdzie było mnóstwo ornamentów i szczegółów. Widać próba ta wypadła pomyślnie, bo widząc efekt końcowy, Ewa wykrzyknęła: „Już ci teraz wierzymy!). Kiedy byłem w VIII klasie, dyrektorem szkoły była mgr Stanisława Szopa, a jej zastępcą Cecylia Guśtak, bardzo miła nauczycielka matematyki, zawsze uśmiechnięta i wyrozumiała, była wtedy moją wychowawczynią. Pamiętam też Stefanię Sawicz nauczycielkę od jęz. rosyjskiego, która była nad wyraz surowa i bardzo wymagająca, może aż zanadto, jej sprawdziany zyskały miano najtrudniejszych w szkole. Mgr Władysława Molitor uczyła mnie biologii i chemii, Teresa Dubis – fizyki, Zofia Bajorek (po wyjściu za mąż zmieniła nazwisko na Zapart) – geografii, mgr Stanisława Miklowska – wychowania fizycznego i historii, a mgr Władysław Kaniewski w-fu, mgr Ewa Węgrzyn – wychowania muzycznego, wspaniale grała na fortepianie, posiadała wyższe wykształcenie muzyczne. A oto zapamiętane nazwiska innych nauczycieli: Fryderyka Kantyka, Maria Zajączyska, Maria Rokita, Barbara Babecka, Tadeusz Boroń, Maria Burek, Danuta Chytła, mgr Stefania Duma, Małgorzata Kapturkiewicz, Stanisława Kurzydym, Władysława Machnik, Władysław Michałek, mgr Teresa Miśków, Krystyna Pająk, Barbara Pintscher, Krystyna Plata, Maria Poteć, Marta Sidzina, Danuta Skorecka, mgr Władyslawa Stasiowska, Helena Stożek, Alina Szewczyk, Wiesława Urbaniec, Marta Myszak, mgr Julia Kret, Barbara Gąsior, Zofia Zelek. We wrześniu 1968 r. powstała świetlica „środowiskowa”, której kierownictwo objął Ryszard Kunc. Mimo trudności lokalowych chodziło do niej sporo młodzieży. Można tam było uczestniczyć w różnych zajęciach w ramach „Ogniska Prac Pozalekcyjnych”. Było kółko krajoznawczo-turystyczne, choreograficzne, rytmiki, tańca oraz techniczne. Organizowano też zbiórki harcerskie w ramach pracy Komendy Szczepu „Dąbie” im. Hm Janka Bytnara, gdzie drużynowymi byli druhowie: Wiatr i Orzechowski.
 
Zajęcia muzyczne
 
Wychowania muzycznego uczyła mnie najpierw pani Ewa Zaręba, a od klasy V do VIII, mgr Ewa Węgrzyn. Będąc w najstarszej klasie występowaliśmy na akademiach szkolnych wraz z Piotrem Malikiem, który świetnie grał na pianinie, zaś jego starszy brat Andrzej na gitarze, od którego się wtedy wiele nauczyłem. Instrumentalnie ćwiczyliśmy z Piotrkiem u niego w domu przy ul. Bajecznej różne kawałki np. Skaldów a także bluesa. To u niego właśnie po raz pierwszy słuchałem z dobrych płyt Jimmy Hendrixa, Mika Olfdielda, Eltona Johna, Procol Harum czy Pink Floyd. Podczas szkolnych uroczystości grywaliśmy takie utwory jak „Love Story”, „Zabawa w śnieżki”, „Błękitna miłość” czy Michelle”, ten ostatni z repertuaru The Beatles”. Grając na 12 strunowej gitarze akompaniowałem pewnej koleżance z młodszej o rok klasy (jej imienia ani nazwiska nie pamiętam, była uroczą, blondynką), która soczystym, łagodnym altem śpiewała popularną wtedy piosenkę „Butterfly”. Nie przypominam sobie aby nam robiono szkolne dyskoteki, ale wcześniej w latach 60, grała na zabawach 3-4 osobowa „orkiestra”, z niezłym skrzypkiem, już nieco starszym panem. Grywali stojąc na niewielkim podeście, bez jakichkolwiek wzmacniaczy i mikrofonów, a mimo to doskonale było ich słychać w całym korytarzu gdzie urządzano potańcówki. To były lata, gdy królowały przeboje takie jak: „Cała sala” - walczyk z repertuaru Jerzego Połomskiego, co zresztą niezbyt nam pasowało do tańca, ponieważ już wtedy słuchaliśmy raczej „Czerwonych Gitar”, „Trubadurów”, Kasi Sobczyk, „Czerwono-Czarnych”, „No To Co”, „Marka Grechuty i „Anawa”, no i oczywiście „Skaldów”. Kolega Jurek Staruch mieszkający w pobliżu szkoły przy ul. Zwycięstwa czasami przynosił do klasy adapter „Bambino”, a potem magnetofon ZK 120, i po lekcjach sporadycznie zostawaliśmy w VII-VIII klasie, by trochę potańczyć z dziewczynami, na co przymykała oko nasza zawsze pogodna i uśmiechnięta wychowawczyni Cecylia Guśtak.
 
Wychowanie fizyczne, gry i zabawy
 
Z początkiem mojej edukacji w tutejszej szkole sala gimnastyczna znajdowała się w dawnej stacyjce kolejowej „Dąbie”, po której pozostał teraz tylko mały placyk. Z uwagi na jej niewielkie rozmiary, dopóki nie wybudowano nowej, dużej sali, zajęcia odbywały się również w starym skrzydle szkoły w korytarzu na parterze. Zimą wychodziliśmy na podwórko szkolne zamienione od czasu do czasu na małe lodowisko, lub jeździliśmy z mgr Władysławem Kaniewskim, nauczycielem od w-f , na lodowisko pod Halę Targową. Udawaliśmy się czasem na pobliskie szańce i okopy leżące w widłach Wisły i Białuchy aby pojeździć na sankach i nartach. Zimą w klasie V-tej przydarzył mi się podczas takich zajęć przykry wypadek; zjeżdżając w pojedynkę na sankach ze stromego, oblodzonego stoku szańca (obok miejsca gdzie dziś stoi kościół), spadłem z nich mocno uderzając głową do tyłu w twarde podłoże, tracąc na dłuższą chwilę przytomność. Nauczyciel zachował się wtedy dość lekkomyślnie (tu będzie mała łyżeczka dziegciu do beczki miodu na temat moich nauczycieli) i zamiast zadzwonić z budki telefonicznej lub ze szkoły na pogotowie ewentualnie zawieźć poszkodowanego do szpitala, wsadził mnie na wpół przytomnego na sanki i przyciągnął do mieszkania, skąd przerażona mama zawiozła mnie na pogotowie, a nauczyciel jak gdyby nic - prędko się oddalił. Skończyło się krwiakiem na głowie, wstrząsem mózgu, krwotokiem z nosa i blisko 2 miesięcznym zwolnieniem z zajęć szkolnych oraz zwolnieniem z zajęć w-fu do końca roku. Szkolnym Kółkiem Sportowym opiekowała się mgr Stanisława Miklowska. Wiosną 1972 r. będąc w VIII klasie, w zastępstwie kolegi wziąłem udział w biegu na 800 m międzyszkolnych zawodach sportowych rozgrywanych na bocznym stadionie KS „Wisła”, gdzie zająłem jedno z ostatnich miejsc. Opiekunka Koła miała potem do mnie pretensje. Szło jej nie tyle o słaby wynik, lecz o to, że na ostatniej prostej, dobiegając do mety odwróciłem się w stronę widowni na trybunach, i dopingującym mnie „dla jaj” kolegom posłałem obraźliwy „gest Kozakiewicza” znany wówczas pod określeniem „wał”. Wystartowałem wtedy bez wcześniejszego przygotowania i jakichkolwiek treningów (nie licząc kilku rund wieczornych wokół bloku podczas deszczowej pogody), choć w młodszych klasach wprost uwielbiałem biegać z kolegami „na wytrzymałość”. Pamiętam, że moimi towarzyszami podczas tych podwórkowych zawodów był Wiesiek Zakrzewski, Jurek Kośnik, Mietek Kasprzyk i in. Wykonywaliśmy w porywach do 35 okrążeń, czyli ok. 6 km, co stanowiło dla nas niezły wynik. Czasu raczej poza krótszymi dystansami nie mierzyliśmy, liczyło się tylko kto zajmie pierwsze 3 miejsca. Czasami startowało nas 10-ciu, a bieg kończyło 2 – 3 chłopców. Grało się wtedy jeszcze w „zośkę”, chociaż jej popularność znacznie spadła w porównaniu z okresem, kiedy mieszkałem w Rynku. W „zośkę” grało się pęczkiem równo przyciętej i rozprowadzonej koliście, zwykle kolorowej włóczki, przymocowanym do ołowianego krążka z dwoma dziurkami. Wyśmienicie nadawały się do tego większe ciężarki stosowane podczas połowu ryb na tzw. grunt. Podbierałem te ołowiane ciężarki za wiedzą taty z pudełka jego akcesoriów wędkarskich, za co chłopaki były mi bardzo wdzięczne, bo „zośki” co rusz to gdzieś się zapodziewały. Na szkolnym boisku, ale też na korytarzach lub nawet w klasie, jako 10-13 letni chłopcy chętnie braliśmy udział w walkach, tzw. „wywracankach”, co trochę przypominało zapasy w stylu wolnym. W VI –VII klasie byłem jak na swój wiek dobrze wyrośnięty, i choć nie miałem usposobienia sportowego, zaliczałem się do ścisłej czołówki klasowej, może nawet szkolnej. Bardzo często graliśmy w piłkę na „Łąkach”, jak nazywaliśmy trawiasty obszar pomiędzy szkołą, blokami nr 22 i 24 przy Al. Pokoju a nasypem kolejowym popularnie zwanym „wałem”. Teren ów był porośnięty wysoką trawą i różnym zielskiem, ale w jego środkowej części znajdowało się obszerne, wydeptane „boisko” z palikami zamiast bramek, na którym po skompletowaniu drużyn grywaliśmy „w piłę” czasem do zmroku. Wybór drużyn najczęściej odbywał się w ten sposób, że dwóch najlepszych graczy wybierało na przemian swoich zawodników. W piłkę nożną nie grałem zbyt dobrze, stawałem z reguły na bramce, lub grałem w obronie. Byłem dumny, kiedy podczas naszych osiedlowych rozgrywek obroniłem nie jeden rzut karny. Kiedy wybudowano tam garaże, nową drogę i przedszkole, po naszych „Łąkach” pozostał tylko niewielki trawnik. Wkrótce otrzymaliśmy jednak do dyspozycji nową salę gimnastyczną, duże podwórko szkolne, a obok niego boisko i kawałek trawiastego terenu, gdzie na lekcjach w-fu uprawialiśmy takie dyscypliny jak: bieg na 60 m., skok w dal, skok wzwyż. Wiosną i jesienią podczas ładnej pogody robiliśmy tam gimnastykę, która kończyła się zwykle „przeciąganiem liny” przez dwie drużyny utworzone z jednej klasy.
 
Rozbudowa osiedla i szkoły
 
Na przełomie lat 60/70 Dąbie gwałtownie zmieniało swój wygląd. Małe, niekiedy kryte strzechą niebieskawe domki zostały wyburzone, a na ich miejscu powstawały nowe bloki i wieżowce, do których sprowadzały się rodziny z różnych dzielnic Krakowa i spoza miasta, najczęściej już z dziećmi w wieku szkolnym. W zależności od indywidualnych zdolności i poziomu szkół, do których wcześniej chodziły, posiadały one zróżnicowany zasób wiedzy, co jak sobie to dziś uświadamiam, przysparzało naszym nauczycielom dodatkowych trudności. Aby sprostać nowym wyzwaniom rozrastające się klasy wciąż dzielono, przenoszono uczniów i nauczycieli, dochodzili nowi uczniowie. Pamiętam, że trwały przepychanki i nieporozumienia wynikłe z rozrywania przyjaźni i znajomości, co znajdowało swój wyraz na dodatkowych spotkaniach z rodzicami i tzw. „wywiadówkach”, które organizowano początkowo raz na kwartał, a potem na półrocza. Efekty tego rodzaju dawnego zamieszania widoczne są choćby na portalu internetowym „Nasza Klasa”, gdzie znającym nazwiska wychowawców i uczniów w przedziale lat 1968-72, daje się łatwo zauważyć ten galimatias, na który dodatkowo nałożyła się fala wyżu demograficznego. Powiększenie szkoły stało się palącym problemem. W rok po moim przyjściu rozpoczęto (sierpień 1968 r.) jej rozbudowę. Jeszcze przed wakacjami 1969 r. stanęło nowe skrzydło w stanie surowym, rok później rozbudowa została ukończona. Oddano 13 nowych sal lekcyjnych z pracowniami; do zajęć technicznych, fizyko-chemiczną, biologiczną, języka rosyjskiego oraz dużą salę gimnastyczną, gdzie odtąd odbywały się nie tylko zajęcia z wychowania fizycznego ale i wszelkie uroczystości szkolne. Do użytku oddano także szatnie, prysznice, gabinet dentystyczny i lekarski, bibliotekę i świetlicę. Od września 1971 r. w szkole odbywała się nauka jednozmianowa. Szkoła liczyła wówczas 17 oddziałów o łącznej liczbie 530 uczniów. Na terenie szkolnym wykonano asfaltowe boiska do piłki ręcznej, kosza i siatkówki. (Źródło: Kronika SP nr 39)
 
Książki
 
W szkole na piętrze funkcjonowała biblioteka z pokaźnym księgozbiorem. Począwszy od III klasy byłem tam dość częstym gościem, a pierwszą wypożyczoną książeczką był „ Król Jęczmionek” Henryka Spaczila. W tym samym okresie czytałem ze łzą w oku „Baśnie” Hansa Christiana Andersena i „Serce” Amicisa. A te – pewno dla jednych sentymentalne, nie do przebrnięcia lektury – urzekały mnie swym pięknem a zarazem smutną, romantyczną tematyką. Czytałem je zachłannie po kilka razy, a niektóre fragmenty znałem prawie na pamięć. W czasie wakacji po ukończeniu V klasy (spędzonych w 1968 r. na wsi u babci Kasi w Trzcianie), przeczytałem kilka książek, zapamiętałem z nich tylko trzy tytuły: „Stary człowiek i morze” Ernesta Hemingwaya oraz „Przygody Meliklesa Greka” i „Diossos” Witolda Makowieckiego, które otrzymałem od swoich rodziców w nagrodę za dobre świadectwo. Porywające ale i pełne dramatycznych przeżyć historie moich rówieśników, napisane w czasie wojny przez Makowieckiego z myślą o swoich dzieciach, dostarczyły mi sporej dawki wiedzy o historii i kulturze antycznej Grecji. Są to mądre i piękne opowieści o wartościach uniwersalnych: honorze, wierności, odwadze i o prawdziwej przyjaźni, która potrafi wiele przezwyciężyć, jeśli się tylko tego bardzo pragnie. Zadaję sobie w tym miejscu pytanie; czy współczesne dzieciaki wychowane na Harrym Potterze, Cartoon Network i MTV znają tamtą klasykę? Oprócz wspomnianych lektur czytałem też inne książki jak: „Robin Hooda”, czy „Winnetou”, a potem przyszła kolej na „Trylogię”, „Krzyżaków” i „Quo wadis” Henryka Sienkiewicza, którego bardzo lubiłem za to, że dawał radość i łzy wzruszenia, za dumę i narodowy etos – co zresztą w pełni uświadomiłem sobie znacznie później. Poznałem też jego biografię i zwiedziłem muzea w Oblęgorku i w Poznaniu. A dzisiaj, kiedy w dyskursie społecznym pojawia się, w pejoratywnym znaczeniu, pojęcie „patriotyzm”, warto przypomnieć, że tuż przed I Wojną Światową Henryk Sienkiewicz, nasz wielki pisarz, laureat Nagrody Nobla, ogłosił „List otwarty Polaka do ministra rosyjskiego” w którym tak napisał: „Tylko nikczemne i złośliwe indywidua lub absolutni głupcy mogą porównywać nacjonalizm polski z charakterystycznym nacjonalizmem niemieckim lub czarnosecinnym rosyjskim. Nacjonalizm polski nie tuczył się nigdy cudzą krwią i łzami, nie smagał dzieci w szkołach, nie stawiał pomników katom. Zrodził się z bólu, największej tragedii dziejowej. Przelewał krew na rodzinnych i na wszystkich innych polach bitew, gdzie tylko chodziło o wolność. (…) Wypisał na swych chorągwiach najszczytniejsze hasła miłości, tolerancji, oswobodzenia ludu, oświaty, postępu.” (...)
 
Adam Gryczyński

9) Wspomnienia p. Ryszarda Budziakowskiego związane ze sportem i Dąbskim Klubem Sportowym


Ryszard Budziakowski - 2021 r.
(źródło fot. zbiory prywatne)
Ja pamiętam Dąbie jeszcze pod nazwą Dąbie, bo kilka razy zmieniało Dąbie swoją nazwę. Raz straciło ją po pamiętnym meczu z Wolanią, gdzie kibice (właściwie zaczęło się od sportowców, którzy się na boisku zaczęli bić) doprowadzili do takiej poważnej awantury, że władze sportowe zamknęły dwa boiska i zabroniły Dąbskiemu występować pod firmą Dąbie. Kilka lat było bezkrólewie, kiedy boisko było, byli sportowcy, ale niezrzeszeni, bo im nie wolno było grać.


Powstał nowy klub. W tej sprawie byli zainteresowani działacze tacy jak dyrektor szkoły Jan Dziedzic, trochę zapomniany, ale wtedy znany i ksiądz Matyasik, który się bardzo udzielał do wszystkich sportowych i nie sportowych, świeckich imprez. I powstał Dąbski, Klub Sportowy Dąbski. Zmienili nazwę – już nie Dąbie, i wtedy ten klub egzystował aż do wojny wspaniale. Mieliśmy bardzo duży zasób sportowców i tak to trwało. Przez okupację Niemcy zezwolili chyba w drugim roku na zrzeszanie się sportowców i powstały kluby, które nie istniały dotychczas. Między innymi te z tradycjami kluby, znane do dziś.


Drużyna "Kosmos" rok 1940
R. Budziakowski jako siódmy
J. Zawiliński w kaszkiecie
(źródło fot. zbiory prywatne R. Budziakowskiego)
Za okupacji Niemcy zamknęli wszystkie szkoły z wyjątkiem handlowych. Ja ze względu na kontakty z kolegami, ponieważ ja byłem uczniem szkoły handlowej 121 H na ulicy Loretańskiej [potem Brzozowej 5], uczestniczyłem w spotkaniach dzikich drużyn. Jeden z kolegów szkolnych [Janusz Zawiliński, syn dyrektora Spółdzielni Społem] założył klub, który się nazywał „Kosmos”. Taką miał fantazję. Myśmy grali tacy przebierańcy. Najpierw występowałem po tych dzikich boiskach i to był właśnie ten czas, ale między innymi jak dochodziło do spotkań zrzeszonych klubów już, no tośmy zmieniali stroje na klubowe, i zabawialiśmy się piłką już taką zawodową, na ławach klubów zrzeszonych. Nie od razu. Zanim się zdecydowano żeby uruchomić te kluby, bo jeszcze było mało zarządzeń, jeszcze musiało być postanowienie tych wszystkich działaczy.


Młodziki w strojach Dąbskiego
(źródło fot. zbiory prywatne R. Budziakowskiego)
Przez towarzystwo, w którym się obracałem, bo się urodziłem w Dąbiu, musiałem w tych barwach występować. Niezależnie od tego, ponieważ miałem tych kolegów [ze szkoły handlowej], to ja występowałem w dwóch, w Dąbiu, właściwie Dąbskim, dlatego że stamtąd się wywodziłem, ja i moi rodzice, a ze szkoły to w w Krakowiance. Jak dotarły do pani zdjęcia to jedno jest zrobione na przestrzeni trzech lat okupacyjnych. Jest tam szkolna drużyna przebierańców takich, kto miał to się ubrał i występował na tym boisku, ale były też kluby zrzeszone.


Ilu z tych chłopców, którzy wtedy grali w dzikich drużynach potem wstąpiło do tych zrzeszonych klubów?


Niewątpliwie to był narybek późniejszych zawodowych. Ja tylko mogę powiedzieć o tych z Dąbia. Bo o tych innych chłopcach to nie mogę za wiele powiedzieć, bo jedni kibicowali za Cracovią, a drudzy za Wisłą, ale na tej platformie takiej jakiejś chwilowej, okupacyjnej, występowali w jednych barwach. Tak się potem złożyło, że ja zostałem po wojnie powołany do wojska i to było sporadycznie, bo mój rocznik był taki chroniony rocznik. W Europie, w Czechosłowacji, 25 rocznik nie był brany pod uwagę. Sporadycznie. Ale ja dostałem się właśnie. Takie zezowate szczęście, żem się dostał do wojska no i wtedy zostawiłem kluby i to wszystko i uciekły mi w wojsku prawie trzy lata od 45 od czerwca 6, 7 (o w siódmym jeszcze brałem udział w spartakiadzie wojskowej jako szablista bo miałem proponowane wszystkie dziedziny sportu i mogłem wszędzie występować i wszędzie, gdziem się ruszył, było coś ze sportu i próbowałem tam swoich sił).


Z tych, co ze mną grali jeszcze w Dąbiu to byli Wątorski, on grał w jednej i drugiej drużynie, później Warmus, ale później został rozstrzelany. A poza tym to była taka młodzież, młodzież już dorastająca bo mieliśmy wtedy po 18 lat jak pod koniec wojny nawet 17. Także mogę wymienić dwie osoby, jak Piejko - ten starszy, Albin. Reszta z tych młodych to zginęła tragicznie w tych rozstrzelaniach w Dąbiu. Ja się uchowałem, ale, po prostu nie rozpocząłem kariery sportowej. Pamiętam nazwisko, to zdecydowanie Kofin Czesław, był znany właśnie z tych drużyn. On został już w klubie Dąbskiego. Ja zostałem tylko sympatykiem. Kopałem w piłkę tylko w przyjacielskich spotkaniach i nie zająłem się profesjonalną grą. Reprezentowałem jednostkę, czyli dowództwo okręgu wojskowego 5 bo tam spędziłem dwa lata służby wojskowej na stanowisku kancelisty.


Czy pamięta pan ważne mecze, szczególnie interesujące?


Pamiętam taki mecz jeszcze za firmy Dąbie z tą Wolanią, który okazał się tym fatalnym meczem, który pozbawił Dąbia uczestnictwa w rozgrywkach.


Który to był rok?


W którym roku? No to było... ja byłem w trzeciej klasie, miałem dziesięć lat, to to był chyba 34 – 35. Pamiętam bo to boisko było właśnie przed domem naszym. I w spotkaniach wszystkich ja uczestniczyłem jako widz i widziałem, że agresywny taki sportowiec w Wolanii zaczepił (grał bardzo nie fair) i został przez sędziego ukarany zejściem z boiska, ale jednego z Dąbia też ukarano. Taka była sprawa, że oni schodząc z boiska zaczęli się bić.


A pamięta pan nazwiska jednego i drugiego?


Jednego to znam. To był Wątorski, Wątorski Marian, a tego z Wolanii - nie. Wolania była po drugiej stronie Krakowa. I oni właśnie wszczęli kłótnię i za nimi poszła cała plejada kibiców. Skończyło się to takim, że tak powiem, spotkaniem bokserskim. No, ale echo było, bo to było na spotkaniu, które było firmowane i obwarowane najrozmaitszymi warunkami. I to było nie fair i tak dalej. Obie drużyny się zachowały nie fair i były wykluczone dyscyplinarnie.


Jak kibicowali Dąbianie? Czy były jakieś przyśpiewki, jakieś hasła, charakterystyczne dla tego miejsca?


Dla Dąbia - tak. Chłopcy i dziewczęta miały swoje przyśpiewki, których używali też na wyjeździe (bo za okupacji modne było, żeby wozami i wagonami wyjeżdżać za miasto) i te przyśpiewki im bardzo były potrzebne. Mianowicie jedną mogę przytoczyć. Też była powodem zaczepki. „Jak w Dąbiu zagrają to w Mogile słychać (bo do lasku mogilskiego jeździli, śpiewały dziewczyny z Dąbia) i wszystkie Mogilanki chciały się powścikać”. I tego nie mogli znieść Mogilanie i wtedy za balaski i rozpoczęło się pranie. Trwało to ze trzy tygodnie. No i tak to wyglądało.


Jak dużo ludzi przychodziło na mecze?


To już było święto takie, że wszyscy, nawet ksiądz Matyasik odprawiał Mszę Świętą dla uczniów nie o 9.00 tylko o 8.00. Godzinę wcześniej żeby zdążyli na mecz, bo pierwszy mecz to się odbywał o godzinie 9.00 rano. Zwykle.


Z racji tego, że pan miał przed oknem to boisko i zabudowania, jakby pan opisał, jak wyglądały te budynki, to boisko w 40-tych latach?


Boisko na błoniu było dokąd nie zrobili za okupacji działek. Na błoniu koło koszar.


Jak to wyglądało w różnych latach, te boiska?


Boisko 5 Pułku Saperów
Boisko było czynne przez ten pułk wojskowy, bo oni mieli tez swoją drużynę, rozgrywali i ono było zadbane. Tak do perfekcji to było już przez Klub Dąbskiego. Ono już funkcjonowało od 45 roku, jak jednostka zmieniła swój charakter. Stare boisko było tam gdzie szkoła stoi [Szkoła Podstawowa nr 18]. Tam był nasz dom. Dwa domy (jeszcze sąsiadów) i to zostało zniwelowane i kiedy te domy stały, to przed naszym domem było to boisko. Za okupacji, ludzie szukali jakiegoś miejsca na zagospodarowane dla siebie, na jarzyny. To boisko, to błonie, można powiedzieć, zostało podzielne na działki i zagospodarowane. Takie ogródki, działki. Ale w tym czasie przeprowadziłem się z rodzicami do nowego domu, które znowu było koło boiska Dąbskiego.


Pamięta pan, jak powstawało nowe boisko, kto był w to zaangażowany?


Nowe boisko to był 45 rok i wszystko robiło się własnym sumptem - sportowców. Sportowcy i fachowcy, który zgodzili się za małe pieniądze wykonać.


Boisko na błoniu zostało zaorane, nowego jeszcze nie było. Czy to wtedy był ten czas, kiedy Dąbski połączył się z Wieczystą?


Później. W latach 50-tych nastąpiła fuzja dwóch klubów – Wieczystej i Dąbskiego, ale ja wtedy nie byłem obecny w Krakowie, bo pięć lat spędziłem w Kamiennej Górze. Ale w tym właśnie czasie (to był 52 rok, może 53) powstała właśnie fuzja pod nazwą „Spójnia”. Gracze jedni i drudzy. Tylko o to chodziło, że Wieczysta miała graczy, ale nie miała boiska. Dąbski też, ale Dąbski miał jedne i drugie. Wchłonął sąsiadów. Nie było im to później na rękę bo okazało się, że Spójnia, to Dąbianie.


Kto grał w Spójni?


Leszek Budziakowski
(źródło fot. zbiory DKS)
Żelaznym graczem, to był mój brat – Leszek [Budziakowski]. Jeszcze Klimek, Kofin, Kumela, jeszcze tam dochodził Bębenek w Bramce. No tylu pamiętam. Był jeszcze jeden bardzo ważny gracz, jakkolwiek posturą bardzo skromny, ale świetnie sobie radził na boisku. To był Zygmunt Żupnik. I sąsiad bliski, bo niedaleko mieszkał (mieszkał pod nami na ulicy Dąbskiej) i serdeczny kolega mojego młodszego brata – Krzyżanowski.


Czy pamięta pan, jak wyglądały prace nad nowym boiskiem?


To polegało na tym, żeby zrobić ładne ogrodzenie przede wszystkim. Odwrócili to od drogi, żeby widzowie na podglądali nie płacąc biletów. Cała murawa została w pewien sposób zmodernizowana. Była warstwa szutru jakiegoś i stopniowo na to dopiero łaty trawy. Mnie wtedy nie było w Krakowie, ale tyle co przyjechałem na urlop, to widziałem, jak to było robione. Jak robili tę nawierzchnię, żeby woda wciekała, żeby to było tak po fachowemu zrobione.


Czy chciałby jeszcze Pan coś dodać od siebie?


To może scharakteryzuję to społeczeństwo, które działało na tym miejscu. Bardzo aktywni w tych wszystkich imprezach byli nauczyciele szkoły z księdzem Matyasikiem na czele. On był taki, że wprowadzał kulturę, że ze swoich pieniędzy nawet kupował filmy, które potem demonstrował, to jest raz. Dwa, że istniało kółko teatralne w szkole, przede wszystkim chór. Mieliśmy fantastycznego nauczyciela Jana Długosza, który prowadził chór w sposób bardzo profesjonalny. Brał udział w różnych spotkaniach między innymi z nagrodami, gdzie występowały rożne szkoły krakowskie i bardzo się cieszył dobrą opinią. Dla młodzieży było bardzo urozmaicone . Przy szkole istniała młodzieżowa organizacja prowadzona przez przez księży, w tym wypadku przez księdza Matysika, naszego katechetę, który prowadził też kaplicę (właściwie prowadziły siostry zakonne). Kaplicę, w której aż do powojennych czasów uczęszczaliśmy na Mszę. Ksiądz Matyasik się z tego pięknie wywiązywał.


Ryszard Budziakowski


2-ga drużyna Dąbskiego w Wieliczce
(źródło fot. zbiory prywatne R. Budziakowskiego)
Zdjęcie zrobione na boisku w miejscowości koło Wieliczki. 2-ga drużyna Dąbskiego, zarejestrowana dla władz niemieckich jako "Ruch".

Od lewej stojący :

1. Podkanowicz (selekcjoner) - mieszkał na Dąbiu pracował u Zieleniewskiego

2. Jan Nalepa

3 nieznany

4.Halina Kremer (córka działacza sportowego) 5. Ryszard Budziakowski ( kapitan )

6. Karol Jagła

7. Czesław Kofin

8. Henryk Warmus

Siedzi od lewej :

1. Stanisław Nalepa

2. Edward Jakubik (z czarnymi włosami) Leży bramkarz Michał Piejka, nad nim Chabowski, obok córka selekcjonera Alicja Podkanowicz.


10) Rozmówki Dąbskie: Ryszard Budziakowski - "Tajemniczy Rumun"


11) Rozmówki Dąbskie: Ryszard Budziakowski - "Wielka burza w Krakowie 1 sierpnia 1929 r."

12) Rozmówki Dąbskie: Ryszard Budziakowski - "Cegielnia Gutmanna"

Z uwagi na duży rozmiar pliku, film dostępny na platformie Google Zdjęcia pod linkiem: 







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pacyfikacja Dąbia (15.01.1945 r.)

Dąbianie z XIX w. i z lat wcześniejszych

Obóz Internowanych nr 1 w Krakowie-Dąbiu